M

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

sobota, 28 kwietnia 2018

Od Rene CD Friedricha


Sama w mieście, w którym jestem teoretycznie pierwszy raz. Zero łączności z baza, żadnej mapy ani chociaż znaku. Owszem, kiedyś bywałam z rodzicami w Polsce...przez stolicę przejeżdżaliśmy raz, zazwyczaj siedzieliśmy po prostu w Gdańsku. Spróbowałam skupić myśli i przypomnieć sobie mapę Warszawy, którą studiowałam kilka godzin wcześniej...bezskutecznie.
- Ogarnij się Elizo, to nie czas na jakieś paranoje - zacisnęłam pięści
Nagle coś ścisnęło mnie w klatce piersiowej, powietrze uciekło z płuc i nie chciało wrócić. Upadłam kolanami na ziemię, łapiąc się za żebra, jednocześnie szybko sięgając do buta - ukryta tam była mała strzykawka z niebieskawym płynem. Bez ceregieli wbiłam sobie ją w żyłę na lewej ręce i wpuściłam połowę substancji do krwiobiegu. Oparłam się o najbliższe drzewo, zbawczy haust powietrza nastąpił szybko.
To już trzeci taki atak, a ja wciąż nie mogę się przyzwyczaić. Nie mogę znieść myśli, że już do końca życia będę wadliwa.
***
Szybko zrezygnowałam z pomysłu szukania GPS`a, tylko zwróciłabym na siebie niepotrzebną uwagę. Po ataku moja trzeźwość umysłu powróciła i zdążyłam się mniej więcej zorientować, gdzie jestem. Wyszłam już z parku, kierując się do najbliższego budynku. Przy ścianie była drabinka, która pozwoli mi wejść na dach...może uda mi się coś stamtąd zobaczyć.
Jeśli jestem tam, gdzie założyłam, to Pałac Kultury powinien być na lewo...jest! Budowla wyglądała, jakby jakiś dinozaur wygryzł połowę. Podobno Niemcy urządzili sobie imprezę w tamtejszym teatrze, która skończyła się dość...wybuchowo.
Gładko zeszłam z drabinki, zeskakując z ostatniego szczebelka, byłam w dobrym humorze. Wystarczy, że pójdę teraz prosto pod Pałac, a stamtąd ogarnę spokojnie drogę powrotną. Pełna optymizmu ruszyłam przed siebie.

<F? Wybacz, że tak długo...ja się poprawie ;-;>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

niedziela, 22 kwietnia 2018

Od Bruno CD Stefki

Stałam w jednym miejscu patrząc na dużo starszego mężczyznę. Jego rosła postura jakby nie pasowała do kwiatów, spokoju i stabilizacji. Blizna rozciągająca się po jego twarzy zdecydowanie mi się z tym nie kojarzyła. Chciałam go dalej analizować jednakże przypomniałam sobie, że tak nie można. Moje zboczenie zawodowe nie pozwalało na normalne funkcjonowanie bez zwracania uwagi na pewne rzeczy nawet wyglądu. Oswajanie i uczenie się tego od najmłodszych lat spowodowało, że bezpowrotnie będę podchodzić do ludzi z analitycznym podejściem: rozebrać na kawałki pierwsze, snuć bardziej lub mnie prawdopodobne przypuszczenia.
Wróciłam jednak do obserwowania sprzedawcy co jakiś czas zerkając na kwiat, które oglądał.
 - Dobra, to jaśminy, miłe, ładne, przyjemny, intensywny zapach, tam stoi taki ładny, bielusieńki. Słoneczka trochę, do ogarnięcia i ładnie wyglądają, szczególnie jak dziko zakwitną, wie pani, o co chodzi. Na drugiej półce od lewej eucharisy, lilie amazońskie, jak zwał, tak zwał, duże kwiatuszki, duże liście, żyć nie umierać. Tamten pnący się bluszcz - niebluszcz, to hoja, pachną bardzo intensywnie, trochę drogie, ale osobiście uważam, że są warte swojej ceny. No, a jak bardzo by pani chciała czegoś dzikiego, z pazurkiem, to chyba najbardziej bym pani polecił muchołówkę, oklepane i znane, no ale jakie egzotyczne i ciekawe - mówił to wszystko jednym rytmem, wskazując palcem każdą roślinę po kolei, a na końcu zerkając na mnie.- Tyle mam do zaoferowania i tak dość szeroki asortyment, jak na te czasy - zaśmiał się cicho, kiwając delikatnie głową.
-Śmiem nie wątpić, do jakiegokolwiek sklepu nie wejdziesz jest to samo - uśmiech mi lekko zbladł na myśl o aktualnym stanie rzeczy. - Chciałabym powiedzieć, że wiele do zaoferowania mają ludzie ale takich coraz mniej. Wojna zmienia ludzi. W ogóle czasem mam wrażenie, że większość ludzi szuka jakiegokolwiek pretekstu do konfliktu - zaczęłam drażliwy temat.
Mężczyzna spojrzał na mnie w lekkiej zadumie. Kiwnął nieznacznie głową.
-Coś w tym jest - mruknął jedynie oczekując chyba, że wybiorę kwiatka.
-Tak musi być  w tym - dodałam twardo przerzucając spojrzenie z zaproponowanych roślin. - Gdyby tak nie było, historia ludzkości nie byłaby taka krwawa. I to aż dziwne, że po wielu tysięcy latach ludzie nigdy nie zorientowali się, że mieszkają wśród nich  Mutanci - zauważyłam podchodząc do jaśminów. - Musieli być naprawdę inteligentni. Co się z nimi stało w tych czasach. Może działa rozwój technologii, kij wie - wzruszyłam ramionami zaciągając się zapachem kwiatów.
-Dobre spostrzeżenie - odparł sprzedawca. - Wybrała już pani? - zapytał wracając do mojego celu przybycia. Wydawało mi się, że moja obecność tutaj trochę przeszkadzała mężczyźnie.
-Tak, jaśmin będzie idealny - odpowiedziałam.
Wzięłam doniczkę i udałam się do lady kiedy poczułam wibracje swojego telefonu. Postawiłam ją na ladzie i przeprosiłam widząc, kto do mnie dzwoni.
-Przepraszam, pilne - rzuciłam i odebrałam telefon.
Wyszłam na chwilę przed sklep. Próbowałam wytłumaczyć, że przez godzinę nie będę mogła podjąć jakiejkolwiek decyzji. Bycie generałem to czasami zbyt wymagające stanowisko. Po skończeniu rozmowy wróciłam do sklepu.

<Stefka? Może wybierzesz do tego doniczkę ładną? Wzbogacisz się>

sobota, 21 kwietnia 2018

czwartek, 19 kwietnia 2018

Od Rene CD Fajki

Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się szeroko.
- Więc mam nadzieję, że zagościsz u nas na stałe. A teraz usiądź, mamy trochę do obgadania - wskazałam jej sofę stojącą pod ścianą, umyślnie unikając siadania przy biurku - zdradziłabym się, że to moje biuro.
Usiadłyśmy obok siebie, papiery położyłam na małym stoliku do kawy.
- Zanim podpiszesz formularz, muszę cię zaznajomić ze wszystkimi zasadami i...ewentualnościami. Po pierwsze: nie odpowiadamy za twoją śmierć, uszkodzenia, ułomności nabyte w czasie służby.
Widziałam, jak dziewczyna przełyka ślinę, przyjmując informację do wiadomości.
- Obowiązuję bezgraniczna posłuszność o każdej porze dnia i nocy, całkowite poświęcenie sprawie i przede wszystkim mężne serce - uśmiechnęłam się do niej, by nieco złagodzić swoje słowa - Od chwili podpisania zostaniesz przydzielona do kadetów, którzy pod okiem Daniela przechodzą wstępna zaklimatyzowanie się tutaj. Później czeka cię trening...naprawdę nie jest łatwo - westchnęłam, przypominając sobie swój własny, który i tak był przyspieszony.
Odwróciłam się teraz w jej stronę, siadając pod turecku na sofie, i położyłam jej dłoń na ramieniu. Przez cały ten czas dziewczyna nie odzywała się ani słowem, kompletnie nie wiedziałam, jak mam to odbierać.
- Słuchaj, nie bez powodu cie wybrałam. Nie każdy napotkany mutant trafia tutaj. Widzę w tobie potencjał, którego nie możesz zmarnować. Wierzę, że uda ci się rozwinąć skrzydła...i wtedy polecisz, polecimy razem uratować ten świat przed nim samym.
Nagle ktoś zapukał do drzwi, o mało nie zerwałam się z sofy.
- Starsza szeregowa Rene! - krzyknęłam, alarmując osobę po drugiej stronie, że dzisiaj jestem zwykłym członkiem ruchu oporu.
Drzwi otworzyły się, ukazując brązowa czuprynę i nieziemsko przystojną twarz.
Wstałam i zasalutowałam, niezdarnie powtórzyła ten ruch za mną Zoe. Daniel pozdrowił nas ruchem głowy i podszedł do biurka, siadając na fotelu.
- Moja praca skończona, znajdź mnie później na stołówce - ruszyłam do przodu z zamiarem wyminięcia dziewczyny, ale jednak zatrzymałam się tuż przy niej - No chyba, że będziesz bardziej zajęta - szepnęłam, uśmiechając się do niej dwuznacznie

<Zoe?XD Sam na sam z przystojniakiem>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

sobota, 14 kwietnia 2018

Od Cedrika do Antoniego

Nagrzany od południowego słońca skwer, nie wyglądał zachęcająco. Wcale nie chodziło tu jedynie o temperaturę, ale także dwóch policjantów przechadzających się jego ścieżkami. Rozmowa zajmowała ich uwagę do tego stopnia, że nawet nie zwrócili uwagi na postać skrytą w cieniu starej wierzby. Wyglądała ona nader karykaturalnie. Długie, czarne spodnie, płaszcz o podobnej barwie oraz okulary przeciwsłoneczne na nosie  przy tej pogodzie zdawały się zamierzoną parodią. Wampirzego charakteru dodawał mu także przeraźliwie blady kolor skóry. Pół leżał, pół siedział rozwalony na jednej z ławek ustawionych po dwóch stronach żwirowej dróżki. Drzemał, ponieważ krwiopijcy śpią przeważnie w dzień. Był to może dość niecodzienny widok, jednak stróżowie prawa nie zwrócili uwagi na miernego cosplayera, ceny maści na odciski wydawały się o wiele ciekawszym tematem. Chwilę później wrócili do patrolowania ulic, na których tylko sporadycznie pojawiał się przechodzień. O tej godzinie ciężko było znaleźć kogoś, kto, zamiast pracować wałęsał się po mieście.

Mężczyzna, przypominający nieco w swej prezencji bezdomnego, podrapał się po płaskim brzuchu i poprawił okulary. Zamlaskał cicho, czując suchość w ustach, które szybko wykrzywił grymas niezadowolenia. Jeszcze kilka kolejnych minut tkwił w bezruchu, a następnie podniósł się do pozycji pionowej z męczeńskim westchnieniem. Nie trudno sobie wyobrazić, że najmniejszy wysiłek fizyczny w tym ubraniu powodował przegranie. Promienie słońca spadające z nieba, niczym świetliste sztylety wcale nie pomagały. Brunet przeciągnął się leniwie niczym kot i odgarnął przetłuszczone włosy do tyłu. Nieco niepewnie podszedł do miejsca, gdzie światło przechodziło w cień. Z wyraźnym ociągiem wystawił dłoń na działanie najbliższej Ziemi gwiazdy. Nie trwał tak długo, ponieważ szybko ją cofnął, równie leniwym gestem. Z jego ust wyleciało kolejny głębszy, pełen nostalgii oddech. W końcu jednak musiał zrobić to, na co zbierał się od kilku minut. Ruszył ulicą, prawie roztapiając się, niczym sorbet truskawkowy w rożku, po jakiejś godzinie od zakupu. Dotarcie do najbliższego spożywczaka, zajęło gorszej wersji Drakuli chwilę, która stała się jedną z najdłuższych w jego życiu. Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność jak ser na prawidłowo przyrządzonej pizzy.
Gdy tylko dotarł do upragnionej, klimatyzowanej oazy, czuł się podobnie do pływaków wracających z treningu. Woda w postaci poty spływała po nim stróżkami, otarł więc czoło. Sprzedawczyni była zbyt zajęta swoim telefonem, by odpowiedzieć na dzień dobry. Ba, młoda kobieta, o włosach w kolorze różowej gumy balonowej, z niebieskim pasemkiem i wieloma tatuażami nie raczyła nawet podnieść wzroku. Zawzięcie stukała paznokciami o ekran urządzenia. Właśnie zasypywała wiadomościami swojego chłopaka, całkowicie ignorując fakt, że oboje pracują. Zmęczony upałem mężczyzna podszedł do jednej z lodówek, wyciągnął butelkę wody. Zachował całkowitą ciszę, podchodząc do kasy i stawiając napój na ladzie. Może i wyglądał dziwnie, ale o brzmieniu nie dało się tego powiedzieć. Jego kroki nie były ciężkie ani donośne, wręcz przeciwnie. Czasem tylko stare trampki zapiszczały na jakiejś powierzchni. Bardzo ich nie lubił.
Ponury klient musiał odchrząknąć kilka razy, zanim dziewczyna podniosła na nieco znudzony wzrok. Dopiero gdy przyjrzała mu się uważniej, uniosła pytająco brew, jednak nic nie mówiąc, skasowała produkt.
- Dwa pięćdziesiąt się należy - powiedziała, powracając do swojej pierwotnej obojętności.
W końcu nie tacy wariaci chodzą teraz po ulicach, a ona chciała jedynie spokoju. Chorobliwie blady człowiek zapłacił, marudząc pod nosem o kosmicznej cenie wody i zgarniając ją, wyszedł ze sklepu. Znów z nieba zalał go żar. Powietrze unoszące się nad ulicą drżało nieustannie, sugerując, pozostanie w domu. Mężczyzna w płaszczu nie mógł sobie na to pozwolić. Przypomniał sobie o swojej pracy, która nie mogła już dłużej czekać. Kilka metrów dalej jego stopy już płonęły żywym ogniem i dałby sobie rękę uciąć, że podeszwy w jego trampek zaczęły się topić. Chodnik zdawał się stworzony z rozgrzanych do czerwoności węgli. Nie ma się tedy czemu się dziwić, że z ulgą przyjął skręt w jedną ze starych, zapyziałych i niedopuszczających słońca uliczek. Popijał od czasu do czasu zakupiony płyn. Każdy przy zdrowych zmysłach omijałby takie miejsca szerokim łukiem. Wcale nie chodzi tu o to, że bohater tego tekstu ma nie równo pod sufitem, chociaż ciężko temu zaprzeczyć. Prawdopodobnie wielu specjalistów stwierdziłoby jednak pozytywny wynik testu na problemy z psychiką. Podróż przez wypełnioną graffiti, śmieci i smród alejkę nie należała do najprzyjemniejszych. Głównie ze względu na ten trzeci czynnik. Węch bruneta był znacznie lepszy niż normalnego człowieka i każdy wdech doprowadzał go do obłędu. Pewnie teraz powinno zdarzyć się coś ciekawego z poziomu czytelnika lub narratora. Napaść, strzały, niebezpieczeństwo, akcja. Nic takiego się nie stało. Postać opuściła nieprzyjemną przestrzeń w spokoju i przeszła na drugą stronę drogi, nie zwracając uwagi na jadące samochody. Cała jej uwaga skupiła się jedynie na numerze zawieszonym przy drzwiach kilka metrów przed nim. Może dzięki przypadkowi, może refleksowi kierowców, nic go nie potrąciło. Kiedy znalazł się znów na chodniku i przestał stwarzać zagrożenie wypadku, przyjrzał się drzwiom uważniej. Nie było w nich nic, a nic szczególnego. Ot co zwykłe, drewniane drzwi, jednej z kamieniczek. Tego dnia  miał szczęście. Jeśli po wydarzeniu na ulicy ktoś miał co do tego wątpliwości, to uchylone drzwi, prowadzące na klatkę schodową powinny je rozwiać.
Wślizgnął się cicho do środka. Nie zajęło mu długo wspięcie się na piętro. Już minutę później dobijał się do drzwi jednego z mieszkań. Miał cichą nadzieję, że nikt nie otworzy. Dawno nie mógł się na niczym wyżyć, a wyważenie drzwi zaliczało się do przyjemniejszych elementów jego pracy.
Na jego nieszczęście chwilę później stanął przed nim młody mężczyzna. Niecodzienny kolor włosów oraz okulary od razu rzuciły się w oczy człowiekowi w płaszczu. Nie chciał czekać na żadne niewygodne pytanie ze strony mieszkańca kamienicy. Ze sporej wielkości kieszeni wyciągnął pistolet, który wcale nie miał nikogo zabić. Wystarczył on jednak, by oczy skryte za szkłami rozszerzyły się w pierwszym przypływie strachu i zaskoczenia. Był to ten moment, kiedy jeszcze nie do końca przeanalizuje się wszystkie informacje, jednak ciało już czuje zagrożenie. Brunet z szerokim uśmiechem wystrzelił z dziwnego urządzenia. Dźwięk był może i podobny do użycia broni. Pociskiem okazała się jednak strzałka z zieloną, neonową substancją. Sekundę później była już pusta. Obaj mężczyźni nadal stali w bezruchu, żaden z nich nie drgnął. Jeden z powodu szoku, drugi oczekiwania. Chwilę później w jego oczach pseudowampira zatańczyło rozczarowanie. Westchnął ciężko zawiedziony, że nic nie zamierzało się stać. Płyn, który w teorii miał zgromadzić się na wysokości krtani mutanta, tworząc zielonego sińca, nie zadziałał. Oznaczało to, że otrzymał zły adres lub po prostu go pomylił. Teraz musiał się tłumaczyć.
- Przepraszam za pomyłkę - rzucił chłodno, dopiero to wyrwało jego niedoszłą ofiarę ze stanu ogólnej niemożności.

<Antek?>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

Antoni

niedziela, 8 kwietnia 2018

Od Friedricha CD Rene

Rutynowy obchód to moje jedno z podstawowych obowiązków. Gdybym był niższej rangi niż porucznik, z pewnością poruszałbym się w grupie 2-3 osobowej. To coś w rodzaju 'wsparcia', gdyby mieliby w jakiejś kwestii zainterweniować. Będąc niskiej randze żołnierzem, sam pewnie mógłby zostać zamordowany. W większej grupie ryzyko się zmniejsza. Porucznik i wyżej postawieni ludzi są bardziej samowystarczalni, mimo że na większość rzeczy oficjalnych i tak poruszają się z dodatkową eskortą. I wszyscy mniemają, że ten system działa. Nie, nie działa. Znając godziny obchodów, obchody są bezsensowne. O wiele bardziej efektowne byłyby nieregularne obchody, nagłe kontrole. Jeśli oczywiście chcemy być skuteczni. Z resztą cała ta zabawa jest dla mnie bez sensu. Nikt nie potrafi dostrzec jak ta wojna niszczy. Bo umrze albo moja dusza, albo moje ciało.
Mój obchód chwilowo kończyłem przy wejściu w parku. Stanąłem przy jednej z wielu ławek rozstawionych wzdłuż ścieżki. Naprawdę ładna okolica, ze zdrowymi drzewami, które latem dawały sporo cienia i cudownie zadbana trawa. Widocznie nie próżnują.
Czułem na sobie spojrzenie. Po wielu latach z doświadczenia wiem, że żaden przyjazny żołnierz, a tym bardziej cywil nie zwraca szczególnej uwagi na kogoś takiego jak ja: młodzieńca z rozmarzonym wyrazem twarzy nietykającego normalnych ludzi. Czułem się niekomfortowo z taką sytuacją, więc wyciągnąłem papierosa, którego zawsze odpalałem w chwilach takich jak ta. Widząc zbliżających się innych żołnierzy rzuciłem im sygnał delikatnie głową za siebie. Ci spojrzeli po sobie wiedząc co robić. Mijając mnie zasalutowali  i zmierzali do kogoś za mną. Faktycznie ktoś tam był. Taka sama procedura, sprawdzanie papierów. Odwróciłem głowę wciągając do płuc dym tytoniowy. Przymrużyłem oczy lustrując kobietę. Przed chwilą ją legitymowałem. Ona mnie śledziła? I kogoś mi cholernie przypominała. Kogoś kto był powiązany z moją byłą. Zdecydowanym krokiem dołączyłem do towarzystwa. Świdrowałem ją uważnie wzrokiem dostrzegając to czego cholernie chciałem uniknąć: nerwowa postawa jak pocierania dłoni, twarz, niespokojne spojrzenie. Chociaż legitymują ją już drugi raz. Jeśli oczywiście mnie śledziła. W dodatku ubiór wyglądał mi na podejrzany. Chyba ktoś zapomniał się przebrać. Zerkając na papiery zwróciłem się do kobiety.
-Karolino? Coś się stało? - spytałem niby z troski o cywila.
Kobieta popatrzyła na mnie chwilę stojąc w ciszy.
-Zgubiłam coś - odrzekła w końcu a ja skończyłem palić jednego papierosa. Rzuciłem pet na ziemie przygaszając butem.
-Papiery się zgadzają panie Schoch - wtrącił się jeden z szeregowych w moim ojczystym języku.
-Dobrze, proszę więc wrócić do służby. Wiecie co macie robić - zwróciłem się do nich. -Może pomóc panience szukać pewnej rzeczy? - wróciłem do podejrzanej.
-Nie chcę zawracać głowy - zaprzeczyła. - Nie chcę przysparzać niepotrzebnego kłopotu.
-Ależ skądże, z chęcią pomogę.
-Panie Schoch..? - niepewnie wypowiedziała moje nazwisko a ja kiwnąłem na znak, że dobrze je wymówiła - z pewnością ma pan jeszcze inne obowiązki na głowie.
-Skoro nie chce pani mojej pomocy, to nie będę się już narzucał - cofnąłem się o krok mrużąc niebezpiecznie oczy. -Życzę owocnych poszukiwań i większego szczęścia - mruknąłem od niechcenia. - Żegnam !
Odwróciłem i zacząłem przemierzać park. Tutaj spędzę następne parę godzin. Poczułem wibracje w kieszeni. Telefon służbowy. Zerknąłem na wyświetlacz. Był to telefon od dwójki, która wylegitymowała Polkę. Mają dla mnie coś ciekawego, tego jestem pewien.

<Rene? Czyżby znaleźli twoją zgubę?>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

sobota, 7 kwietnia 2018

Od Stefki CD Kordiana

Gównarzeria przyszła i zaczęła się popisywać, a mi, biednemu kwiaciarzowi, którego niejedna osóbka odważyłaby się określić już mianem emeryta, pozostawało tylko uprzejmie dobierać ten walony dzban i wcale nie chodziło o takie, które przemierzały właśnie tutejsze uliczki. Wyciągałem kolejne, szykowałem, rozcinałem, szukałem, kręgosłup zaczynał boleć, towarzyszyły mi przy tym wszystkim ciche sapnięcia, no i oczywiście ciekawskie spojrzenie oczu chłopaka. Nawet nie wiedziałem, jakiego koloru, nie miałem najmniejszej ochoty przypatrywać się tej małej paskudzie, która się tutaj przytarabaniła. Wszystkie były po jednych pieniądzach, zarozumiałe bachorstwo, które i tutaj się powtórzę, myśli, że podbije cały świat i uratuje go przed upadkiem. Błagam was, wyrżnęliśmy się w pień, tutaj już nie ma co zbierać.

Pokazałem pierwszy lepszy wazon, jaki znalazłem, na moje szczęście się spodobał, dlatego bez ociągania zacząłem go pakować i wtedy, tuż po wyłożeniu kasy na stół zaczęła się jazda bez trzymanki i naprawdę nie mam zielonego pojęcia, dlaczego zgodziłem się, żeby ten dzieciak wziął moją krzyżówkę i zaczął ją rozwiązywać, jak gdyby nigdy nic, przy okazji pouczając mnie na głos. No błyszcz, błyszcz, ale łatwiej by było, jakbyś się smarku parszywy brokatem obsypał, bo naprawdę miałem ochotę usiąść i rozwiązać tę krzyżówkę samemu, bo kurwa były drogie. Szczególnie teraz. Dobrze, że miałem jeszcze kilka w zapasie, bo gdyby nie, to z radością zdzieliłbym gówniarza nią po łbie i jeszcze nawrzeszczał, już nawet nie licząc się z reputacją, no kurwa jego Maciek, no mi zajęcie na kolejne kilka godzin ukradł, bo się musiał wymądrzyć, pierdolę taką politykę. Napisał egzamin gimnazjalny i wielki pan i władca się znalazł, gówniarzu, PIT tyś kiedyś rozliczał? Nie? A jakiekolwiek podatki odprowadziłeś? Nie? No to może, chociaż kajak wynająłeś na wakacjach? Właśnie.
Jeszcze potem tekst o książkach, no mówię, coś tu śmierdziało wojskiem i zgranie kolejnego Kowalskiego, który na lektury charczy, brzmi lepiej, niż dobrze, prywatne zbiory z kilkudziesięciu lat wstecz pięknie błyszczały się w kartonach.
Już ignorowałem całą resztę i jak coś się działo, to odpowiadałem zdawkowymi mruknięciami, albo kiwaniem głowy, bo nic innego lepszego do roboty nie miałem, a naprawdę chciałem już zbyć chłopaka, zresztą jak resztę tych osobników, które najwyraźniej na łeb upadły już iks lat temu.
Jak na przykład Niemiec, który wlazł do kwiaciarni i z tego, co zauważyłem, pozwolił sobie na o jeden gest za dużo w stosunku do bruneta. Naprawdę nie chciałem się wtrącać do tego, co ich łączy, co nie, co robią, jak spędzają wolny czas i ogólnie co tam między nimi zachodzi, no ale jak mi zaczęli jeden na drugiego wrzeszczeć, to żem się skrzywił, bo mi renomę kwiaciarni popsują i co będzie. Wysłuchałem dokładnie wywodów chłopaka, który, no powiedzmy szczerze, emocji sobie nie szczędził i naprawdę chciałem ich wywalić na zbity pysk na bruk, bo nikt mi nie będzie się w lokalu darł, klepał po dupie i używał niecenzuralnych słów, no szanujmy się, błagam, proszę, liczę na litość sił wyższych, bo to, co ostatnimi czasy się działo, to była istna zakrawa na kpinę.
Parsknąłem, prychnąłem i już miałem reagować, opieprzyć chłopaka, jak i mężczyznę z góry do dołu i wyrzucić, kiedy chłopak po prostu go puścił i zamiatając tyłkiem, opuścił pomieszczenie, wcześniej pusząc się i jeżąc jak zirytowany kocur. Zerknąłem ze zdziwieniem na Niemca, który zdążył zarobić lepę na pysk, niezłe kazanie i szok spowodowany reakcją gówniarza.
Przetarłem twarz, ale mimo wszystko się uśmiechnąłem, bo takiej komedii już dawno nie widziałem, a wkurwiony chłopak wyglądał po prostu zabawnie.
Oczywiście za chwilę z pokorą przywitałem się z mężczyzną i zacząłem go obsługiwać, bo co innego mogłem zrobić, przecie to nie moja sprawa. Komentarzy jak zawsze sobie oszczędziłem, wzrok miałem nieobecny, a cała sytuacja przeszła bez najmniejszego odzewu, bo przecież, po co się jakkolwiek wychylać.
Życzenie miłego dnia tuż po zapłacie, skinięcie głową i opuszczenie lokalu. W końcu mogłem wrócić do panoramy, chociaż jedną musiałem przeskoczyć, bo nie mi przyszedł zaszczyt ją ukończyć.
Prychnąłem w myślach. Te dzieciaki w dzisiejszych czasy nie mają za grosz kultury i tego człowiek był bardziej niż pewien.

Z głośnym, aczkolwiek odprężonym westchnięciem przekręciłem klucz w drzwiach i uznałem, że mimo dość idiotycznych atrakcji, ten dzień był znośny i nawet przyjemny. Posprzątałem, przeliczyłem kasę, poukładałem jeszcze odżywki i koniec końców mogłem nareszcie opuścić klitkę, by odetchnąć świeżym śmierdzącym powietrzem, wyciągnąć papierosa i ruszyć z kopyta, bo dzisiaj dzień, w którym postanowiłem pozwolić sobie pofolgować i ruszyć na mieściny nawet na zwykły spacer, bo może to w końcu będzie ten upragniony dzień, gdy dostanę kulkę w łeb i ułożą mnie gdzieś obok babuszki, no kto by tego nie zapragnął? W takich realiach? Chyba każdy.
Liczyłem tylko na dzień bez dziewczyn, przy których załączałby mi się tryb Matki Teresy, czy innego obrońcy uciśnionych.
No, a potem namierzyłem tylko chłopaczynę z poranka, liczyłem tylko na możliwość spierniczenia stamtąd w podskokach bez zostania zauważonym, ale przydługie gapienie się na eleganckie wdzianko, w jakie się wbił, doprowadziło tylko do tego, że szybko odnalazł mnie spojrzeniem, a ja modliłem się tylko o szybką śmierć, bo raczej o panowanie nad emocjami u niego krucho, co udowodniła mi dzisiejsza akcja. Dlatego nie czekając dłużej, po prostu uciekłem spojrzeniem i ruszyłem dalej, odpalając kolejnego papierosa i licząc przy okazji na to, że żaden strażnik podwórka nie zdecyduje się mi za to urwać jaj, bo byli zdolni do wszystkiego, a szary Kowalski, taki jak ja, to przecie nic do zaoferowania nie miał.
Widok gówniarza jednak miał tam jakieś plusy, bo automatycznie załączyła mi się przypominajka o krzyżówce, którą przydałoby się kupić, bo ktoś zdecydował mi się popsuć zabawę na długie wieczory.
Byle mnie wzbudzić podejrzeń, byle nikogo nie skusić, byle wyjść bez szwanku, tylko o tyle proszę.
Co tam, że wychodziłem na hipokrytę, mimo poprzednich bzdetów umierać nie chciałem. Chyba.

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

piątek, 6 kwietnia 2018

Od Stefki CD Usagi - Zakończenie

Miałem ochotę coś roztłuc, gdy kobieta, zamiast postawić rzeczy na ladzie, która stała centralnie przed nią, postawiła wszystko na podłodze, no cholera jasna, myślała ona, czy jednak jakoś moment jej jakiekolwiek procesy myślowe ukrócił do minimum, bo żem pyska nastrzępił. Rozwydrzone bachorska, które myślą, że są w konspiracji, to świat przed nimi padnie na kolana i zacznie ich całować po stopach, kurwa światełka narodów, gówno prawda, srał to wszystko pies. Sami sobie zasłużyli na cierpienia, a teraz jeszcze płaczą.
No przepraszam, wystarczało nie poddawać się emocjom i rozwalać nastolatków o ściany ze swoją nadludzką siłą. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, a nawet jak potem poprawisz, to niesmak po złej nocy i tak pozostanie.
No, ale co miałem zrobić, jak podnieść te nieszczęsne pakunki, rzucić je na magazyn, bo mi kto jeszcze je podepcze, a nie chciałem mieć dziwnej, niezidentyfikowanej plany, czegoś rozpaćkanego na podłodze, żeby jeszcze potem to sprzątać, no do tego poziomu jeszcze żem się nie zapędził.
Westchnąłem ciężko, ogarnąłem pomieszczenie i oficjalnie zamknąłem na dzisiaj sklep, a kamień spadł mi z serca. W końcu wieczór, odpoczynek, cisza, spokój, piwo, kontynuowanie usypywania mojej małej górki z kiepów i nadzieja na lepsze jutro. Bo nic innego przecież mi nie pozostało, prawda? Podciągnąłem tylko rękawy, rozglądnąłem się po ulicy i upewniając się, że już nic, ani nikt, póki co mi nie zagraża, ruszyłem szybkim krokiem do mieszkania, przy okazji namiętnie obracając zapalniczkę w dłoniach.
— Przyszłam kupić kwiatki — oznajmiła kobieta, która na następny dzień ponownie postanowiła przybłąkać się do kwiaciarni, tym razem jednak w jakichś neutralnych i przede wszystkim normalnych intencjach. Bo przecież zakup chabazi był absolutnie na miejscu, od tego tutaj byłem, prawda? Przynajmniej kilka groszy wpadnie do kieszeni. Uniosłem brwi, ale pokiwałem głową. — Tylko te kwiaty mają być we wesołych kolorach i najlepiej z jakąś wstążką ładną — dodała. — No tak! Poprosiłabym również kilka kwiatków ale osobno. Mają być dla chłopców jak i dziewczynek. — No i teraz to mi gwoździa zabiła, bo co oznaczało „kwiaty dla dziewczynek” i „kwiaty dla chłopców”? Czy serio docieramy do momentu, gdy rośliny i ich rodzaje zaczynają mieć płeć, jakby facetowi róży nie można było wściubić na walentynki? No ja bym się ucieszył, jeszcze jakby mi takiego badyla, jaki atrakcyjniejszy mąż przytargał, to bym skakał i piszczał z radości jak bachorstwo z podwórza, tymczasem coś takiego? — To jak będzie? — No, ale jak to się mówi, klient nasz pan, dlatego bez zająknięcia, mruknięcia, czegokolwiek, po prostu przygotowałem jakiś tam, jak to poprosiła, kolorowy bukiet, kilka ciętych kwiatów i wszystko ładnie sprezentowałem w akompaniamencie gdzieś tam cichutko przygrywającego w tle Stromae.
Sprezentowałem wszystko, rzuciłem ceną, kobieta zapłaciła i nawet dobrze nie zareagowaliśmy, bo po prostu zniknąłem na zapleczu na dłuższy czas, a gdy wróciłem, nastolatki po prostu nie było.

Koniec.

Od Kordiana CD Stefki

Pomieszczenie było niezwykle ciasne, a ogromny wybór wszelakich kwiatów i produktów do nich potrzebnych był naprawdę duży. Właściciel lokalu doskonale zaplanował umeblowanie, gdyż mimo przepychu, wszystko miało swoje niezmienne miejsce. Olgierd nie miał jednak zamiaru zmieniać decyzji. Podobał mu się ten bukiet, który wziął ze sobą do środka. Myślał jeszcze nad kupnem kwiatu w doniczce, jednak zrezygnował, gdyż wiedział, że jego klientka jest w takim stanie, że nie może zaopiekować się sobą, a co dopiero kwiatkiem. Nie mówiąc o człowieku.

Sprzedawca zaproponował kupno wazonu. Tradycyjna śpiewka, by komuś jeszcze coś wcisnąć do zakupu, ale nie było to nic złego. Brunet ucieszył się w sumie na propozycję wazonu, a kiedy chwilkę pomyślał, przypomniał sobie, że w ostatnim czasie, kiedy starsza kobieta wpadła w furię rozbiła swoich chyba ze cztery, więc… bukiet mógł trafić do szklanki.
- A ma Pan jakiś taki wazon… no wie Pan… taki wykwintny? Taki porcelanowy z jakimś eleganckim wzorem? Osoba, dla której to kupuję bardzo lubi klasykę – przedstawił swoje zapotrzebowanie. Mężczyzna na te słowa nieco się zdziwił, jakby żądania chłopaka były czymś dziwnym, ale nie były. Powód zaskoczenia był inny, ale Litwin go nie znał.
- Myślę, że znajdę coś odpowiedniego – odpowiedział serdecznie i zrobił parę kroków za siebie, gdzie stały sterty jeszcze nie rozpakowanych kartonów. Po kolei odcinał taśmę i otwierał kolejne pudła. Chłopak w tym czasie rozglądał się po pomieszczeniu. Zauważył niedaleko swoich rąk gazetę, a właściwie krzyżówkę. Leżał na niej niezatkany długopis. Oggi obrócił ją lekko w swoją stronę, by zobaczyć jakie są hasła. Większość z nich była nierozwiązana. Chłopak uśmiechnął się pod nosem, kiedy zobaczył, że jednym z rozwiązań jest stolica jego ojczyzny.
- Co Pan myśli o tym wazonie? – spokojnym głosem spytał sprzedawca. Tym pytaniem wybił chłopaka z rozmyślań nad krzyżówką i poszukiwań w głowie haseł. Zdezorientowany spojrzał na rudego mężczyznę, a potem na wazon. Był w ciemnym, bordowym kolorze ze srebrnymi wzorami w kształcie kwiatów. Pięknie błyszczały się w promieniach letniego słońca.
- Aż szkoda mi go oddawać… jak ma być rozbity jako kolejny – pomyślał i sam zaśmiał się w duchu z siebie i ze swojego chwilowego egoizmu – Jest piękny – powiedział do mężczyzny – Wezmę go – oświadczył. Brodacz z zadowoleniem skinął głową i zabrał się za ładne pakowanie. W sumie… nie musiał tego robić. Za pakowanie na przykład na prezent również można było brać drobną opłatę, ale chłopak przypomniał sobie, że nie zna zupełnie cen w kwiaciarni, więc jeśli sprzedawca wyskoczy z jakąś wielką ceną, to będzie miał problem z zapłatą, ale liczył na to, że cena bukietu nie wynosi 50 zł. Ponownie wrócił wzrokiem do krzyżówki i odgadywał kolejne hasła. Nie pochodził z Polski, ale doskonale znał ten język. Nie znał wszystkich słów, raczej nikt, nawet rodowity Polak ich nie zna, ale jeśli obcokrajowiec jest w stanie rozwiązywać krzyżówki to jego znajomość języka jest naprawdę dobra.
- Proszę – na ladzie została położona ładna torebeczka, w której zapewne był wazon, a zaraz obok bukiet – To będzie razem 40 zł – oznajmił. Olgierd sięgnął do swojego portfela i wyciągnął dwa banknoty po 20 zł, po czym schował go z powrotem do kieszeni.
- Długo się Pan głowi nad tą krzyżówką? – zapytał żartobliwie.
- No, niestety dosyć długo – odpowiedział brodacz i oparł się o ladę.
- Mogę? – zapytał brunet wskazując palcem na gazetę. Rudy sprzedawca nie miał nic przeciwko. Machnął na tak, mając na twarzy wypisane coś w stylu „ Jeśli chcesz to proszę, powodzenia „. Olgierd obrócił krzyżówkę tak, aby i on i mężczyzna ją widzieli.
- Stolica z Basztą Giedymina i Ostrą Bramą. Giedymin to słynny władca Litwy, zaś stolicą Litwy jest Wilno – wpisał literki w krateczki – Lekceważące zwracanie się do kogoś to dezynwoltura. Marnować czas na próżno to inaczej mitrężyć. Chylenie się ku upadkowi na przykład jakiejś warstwy społecznej to dekadencja. Inaczej rzeczy niematerialne to imponderabilia – kolejne hasła Oggi wpisywał w kratki krzyżówki – Długo Pan rozwiązuje krzyżówki?
- Nie. Skąd… to raczej z nudów, kiedy nie ma ruchu – odpowiedział bez emocji, jakby był zmęczony. A dopiero co obsługiwał Olgierda z radością i entuzjazmem.
- To dosyć trudna krzyżówka, jak dla osoby nie wtajemniczonej w system rozwiązywania. Kiedy już się ich trochę rozwiązuje, hasła się powtarzają – wytłumaczył – Może jednak lepiej spróbować z literaturą? – zaproponował brunet i spojrzał na kwiaciarza. Ten tylko westchnął.
- Mam czytać książki, gdzie pełno cenzury i kłamstw? – zapytał z ironią. Litwin zaśmiał się na to pytanie i rozbawiony odpowiedział.
- A skąd! Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby to Panu proponować – zapewnił – Również nie czytam literatury z księgarni. Szukam w archiwach oryginalnych przekładów poezji i poematów. Może Pan nie uwierzyć, ale… prawie nikt nie czyta TYCH książek – uśmiechnął się, zaś mężczyzna nic na to nie odpowiedział tylko się zamyślił. Nastolatek wziął z lady kwiaty i torebkę, podziękował i już miał odchodzić do drzwi, żegnając się przy tym, kiedy do lokalu wszedł milicjant ubrany w charakterystyczny mundur, w którym chodziły niemieckie oddziały. Brunet znał go, gdyż wojskowy był jednym z jego klientów. Uśmiechnął się lekko na jego widok i przywitał po niemiecku. Mężczyzna skinął czapką, jednak to, co zrobił później wywołało agresję bruneta. Mianowicie Niemiec klepnął go w tyłek, kiedy go mijał po czym się zaśmiał pod nosem. Chłopak w momencie stanął bez ruchu, jak kamienny posąg i nawet nie odważył się odetchnąć, ale kiedy dany czyn trafił do jego świadomości do działu „ Mój honor „ to… odpowiedź nie zapowiadała się miło. Z lekkim drżeniem odłożył torebkę i bukiet na ziemię. Z błędnymi oczami odwrócił się do sierżanta, który stał do niego plecami. Podszedł powoli i zastukał go w ramię. Ten odwrócił się i otrzymał silnego plaszczaka w mordę. Odgłos rozniósł się po lokalu. Nie było to powalające uderzenie, ale haniebne. Nie czekając na opamiętanie Niemca, Olgierd złapał go za fraki i wyciągnął lekko w górę, żeby musiał stać na palcach.
- Nie jestem Twoją dziwką! – krzyknął mu po niemiecku prosto w twarz – Ile razy mam Ci to powtarzać?! Żadnego klepania, dotykania, całowania i seksu! Rozumiesz?! Jak nie pasuje to wywalaj do dziwek za rogiem i nabaw się syfu! A spróbuj, kurwa, coś mi zrobić, a nie pożyjesz… - warknął i puścił ubrania milicjanta. Ten zachwiał się lekko. Na jego twarzy był wymalowany czysty szok. Jeszcze nigdy nie widział chłopaka w takiej furii, choć i tak to nie było jego maksimum. Siedemnastolatek oddychał ciężko i z wściekłością patrzył na Niemca. Obrócił się gwałtownie, zabrał zakupione rzeczy i wyszedł bez słowa na ulicę, gdzie stał jego kolega, ale był zbyt zajęty szlugiem, aby cokolwiek widzieć czy słyszeć. Litwin zrobił kilka szybkich kroków, po czym zaczął zwalniać. Humor dnia tego zszedł z niego momentalnie. Nie miał już ochoty na pracę, ale musiał za coś żyć. Miał tylko nadzieję, że jego klientka nie będzie wyjątkowo uciążliwa.
- Mam dla niej prezent… będzie się lepiej czuła – powiedział do siebie i wrócił do swojego mieszkania. Nie był jeszcze po śniadaniu, więc agresja w kwiaciarni mogła być częścią głodu. Musiał też się przebrać w swój elegancki strój.

< Stefka? Przestraszyłeś się? >

czwartek, 5 kwietnia 2018

Od Usagi CD Stefki

Mężczyzna się złościć. Trochę mi się zrobiło smutno, ale tak tylko trochę. Mój entuzjazm został spalony przez niego, ale nie podałam się. 
— Kochanieńka moja, to cudownie z twojej strony, naprawdę, ale... - zaczął rozmowę. - ...jak mi zobaczą, co się dzieje, to nam obu może się dostać, a jak ci jeszcze znowu te uszęta wynajdą i przypomną sobie, że w sumie się z tobą spoufalam, to kulka w łeb murowana - chyba się bał lub po prostu mnie nie chciał widzieć na oczy. - Zachowaj to dla siebie, cokolwiek tam masz, naciesz się, nie wydawaj pieniędzy na starego starusieńkiego i staraj się nie odwdzięczać za rzeczy oczywiste, bo ci każdy normalniejszy pomoże w ten sposób, przecie i tak wszyscy w tym siedzimy. - chyba wylądował wtedy swoją całą złość oraz frustracje. Spojrzałam się na niego trochę zamyślona ale też i poważnie - No, zmykaj mi z widoku teraz, bo za chwilę zamykam. - dodał na sam koniec. 
Nie chcąc się sprzeczać, zostawiłam podarunki na ziemi następnie skierowałam się do wyjścia. 
- Do zobaczenia - odparłam machając ręką w jego stronę. On spojrzał się tylko na mnie wzrokiem mówiącym " Idź sobie już wreszcie! Nie chce ciebie tutaj!"
Wyszłam i skierowałam się do domu. Tam od razu położyłam się do łóżka i zasnęłam. Nic więcej nie było mi potrzebne w tej chwili. 
Ranek. Była godzina czwarta, więc oznaczało to, że muszę już wstawać. Zapewne się spóźnię ale to normalne u mnie, jeżeli chodzi o taką porę dnia. Że też zawsze mi muszą dawać patrole o takich godzinach! Gdyby nie to, to bym się z pewnością bardziej przydała, a tak to jestem jak chodzące zombie. Wzięłam małe co nie co na ząb. Wzięłam Ryuu że sobą i wyszła z mieszkania. Ziewałam przez całą drogę do głównej kwatery. Tam dostałam patrolowania okolic z wczoraj. Uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem na samą myśl o tym jak to ten mężczyzna będzie się na mnie denerwował. Co prawda trochę mi zeszło tuż po tym jak zdałam raport, ale kwiaciarnia była dzisiaj otwarta szybciej niż w inne dni. Jako, że zapomniałam czapki swojej z domu, dostałam jedna od pewnego żołnierza. Byłam mu wdzięczna, bo gdyby nie on z pewnością musiałabym wracać do domu po swoją. 
- Dzień dobry - przywitałam się z uśmiechem na twarzy, a on spojrzał na mnie w krzywy sposób.
- A ty tu czego? - spojrzał się na mnie.
- Przyszłam kupić kwiatki - orzekłam. Jako, że będę przechodzić koło kościoła to świetna okazja, aby wejść do środka i złożyć hołd jednemu z moich kompanów. - Tylko te kwiaty mają być we wesołych kolorach i najlepiej z jakąś wstążką ładną - dodałam, uśmiechając się. - No tak! - przypomniało mi się w ostatniej chwili. - Poprosiłabym również kilka kwiatków ale osobno. Mają być dla chłopców jak i dziewczynek - mój patrol miał dzisiaj nieograniczony czas, a że koło kościoła znajdował się również szpital dziecięcy to miałam wręcz doskonałą okazję aby zaliczyć dwa miejsca za jednym razem. - To jak będzie? - spojrzałam się na niego. 

<Stefka? ^^>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

środa, 4 kwietnia 2018

Od Stefki CD Usagi

Wyleciała w podskokach, a mnie przyszło się zacząć porządnie zastanawiać, na cholerę na to zrobiłem. Jeszcze mi kto nakabluje, napluje w twarz, bo sprzedałem nie tego tulipana, co trzeba i co będzie? Więzienie będzie za wspomaganie mutantów w potrzebie, bo nie potrafiłem po prostu jak człowiek zamknąć języka za zębami, zamilknąć i nie wtrącać się w sprawy osób trzecich, no tylko rzucam się jak Matka Teresa z Katapulty i ratuję te bogu ducha winne istoty, a sam potem za to życiem przepłacę, zobaczycie. Jeszcze mnie bohaterem narodowym uczynią, jak się już spod okupacji wymskną. Stefka Mazur, samotny kwiaciarz alias Gołębie Serduszko, przetrzymywał posiadaczy anomalii między nowymi dostawami odżywek do kwiatów, gdzie moja pokojowa nagroda Nobla, powinienem dostać już co najmniej trzy. Nie będą nam niemcy pluli w twarz, powiadam wam, jeszcze zadbam o...

Nie, zdecydowanie nie, panie ptasiarz proszę usiąść spokojnie i się nie wyrywać, bileciki do kontroli, nie ma? No to proszę nam podać swój pesel, spokojnie, proszę się nie martwić światem i pańskim własnym jestestwem, pan przecie i tak jest tylko mięsem.
Mówię wam, kiedyś jednak uwierzę w słowa muzyka, którego do tej pory namiętnie słuchałem i zrobię te pierdolone sześć zer.
Aż korzystając z okazji i chwili spokoju, bo godziny martwe nadeszły, nikt nosa z domu nie wystawiał, załączyłem playlistę na starej, zjechanej już nieco komórce i zacząłem bujać się w rytmy hitów sprzed dobrych trzech, czterech lat, wspominając przyjemne chwile, gdy jeszcze nikt ci nie wsadzał shotguna do mordy, albo nie przykładał spluwy do czoła, bo akuratnio jakoś tak się krzywo zerknąłeś.
Odliczałem godziny, minuty, sekundy, do zamknięcia tego nieszczęsnego budynku, spierdzielenia w domu, przejarania paczki szlugów i zaginięcia w odmętach pościeli, mrucząc pod nosem, bo ciepło, bo miło, bo wygodnie.
No, a na dosłownie chwilę przed zamknięciem sklepu do środka ponownie wparowała uszasta dziewoja, czego początkowo nie zakodowałem, dopiero gdy usłyszałem jej głos, jakiś tam pstryczek mi przeskoczył we łbie.
— Dobry! — odparła, gdy z przyzwyczajenia rzuciłem przywitaniem, no, a że pora już późna, to trzeba było się należycie przywitać, prawda? Zerknąłem na kobietę. Nie no, bliżej jej było do nastolatki. — Przepraszam, że się narzuciłam dzisiejszego ranka. Dziękuję również za pomocną dłoń. W ramach podziękowania przyniosłam coś dla pana.— W moją stronę poleciały dłonie z prezentami, na których widok brwi momentalnie mi podbiło do góry, a mowę nieco odebrało, bo co ja miałem teraz, do cholery jasnej zrobić.
Zaburczałem pod nosem, mruknąłem coś, warknąłem i westchnąłem cicho.
— Kochanieńka moja, to cudownie z twojej strony, naprawdę, ale cholera, jak mi zobaczą, co się dzieje, to nam obu może się dostać, a jak ci jeszcze znowu te uszęta wynajdą i przypomną sobie, że w sumie się z tobą spoufalam, to kulka w łeb murowana — burknąłem, stukając palcami o ladę. — Zachowaj to dla siebie, cokolwiek tam masz, naciesz się, nie wydawaj pieniędzy na starego starusieńkiego i staraj się nie odwdzięczać za rzeczy oczywiste, bo ci każdy normalniejszy pomoże w ten sposób, przecie i tak wszyscy w tym siedzimy. — Westchnąłem pod nosem. — No, zmykaj mi z widoku teraz, bo za chwilę zamykam.

Od Usagi CD Stefki

Zaczęłam krążyć po kwiaciarni. Każdy z kwiatów miał specyficzny ładny zapach. Kwiat, której nazwy nie znałam, nosił dość specyficzną nazwę. Nie znałam co prawda tego kwiatu z wyglądu, ale nazwa obiła mi się o uszy. Spojrzałam się na mężczyznę, który wyglądał przez szybę okna. Ceglane włosy błyszczały się w promieniach słońca. Pojedyncze siwe włosy mało co byłe zauważalne. Oczy, które podążały za ludźmi zza okna. Mężczyzna czekał, aż tamci sobie pójdą. Postura mężczyzny była postawna, zupełnie tak jakby kiedyś był policjantem czy coś w tym stylu. W mundurze zapewne było mu do twarzy.
- To ja będę się już zbierać — pomachałam mężczyźnie. Wzięłam Ryuu w objęcia, następnie wyszłam ze sklepu.
Przyjrzałam się godzinom otwarcia sklepu. Miałam zamiar odwdzięczyć się mężczyźnie w odpowiedni sposób. Po zdaniu raportu mojemu przełożonemu mogłam wrócić do domu. Dzisiejszy dzień należał do tych luźniejszych, cieszyłam się z tego nieogromnie. Weszłam do sklepu, tam poprosiłam starszą sprzedawczynię czy mogłaby mi zapakować małe co nieco z jej sklepu jako prezent w ramach podziękowania. Pyszne ciastka, które to staruszka sprzedawała w tym sklepie były najlepsze, jakie znałam w tutejszej okolicy. Dodatkowo zakupiłam małą buteleczkę trunku. Co jak co, ale tamten mężczyzna był wystarczająco duży, aby pić alkohol. Ciastka zapakowane były w przepiękne, kolorowe pudełko wraz ze wstążką na samej górze. Natomiast butelka trunku nie została zawinięta w papier czy coś. Co to, to nie! Buteleczka sama w sobie była ładna. Mała wstążka wystarczyła, aby ją odpowiednio przyozdobić. Spojrzałam się na zegarek. Miałam jeszcze jakieś czterdzieści minut przed zamknięciem kwiaciarni. Dojście do celu zajęło mi około dwudziestu minut. Pozostało mi tak więc jeszcze ostatnie dwadzieścia minut, nim ceglasto-włosy mężczyzna zamknie swój biznes. Weszłam do środka, a mały dzwoneczek dał znać, iż kolejny klient przyszedł.
- Dobry wieczór! - usłyszałam znajomy głos.
- Dobry! - powiedziałam radośnie z wymalowanym uśmiechem na twarzy. - Przepraszam, że się narzuciłam dzisiejszego ranka. Dziękuję również za pomocną dłoń. W ramach podziękowania przyniosłam coś dla pana. - wyciągnęłam obie dłonie wraz z oba prezentami dla niego.

<Stefka? trafiłam z prezentem? ^^>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

Od Cedrika do Friedricha

Zazwyczaj, kiedy z nieba siąpi deszcz, ludzie nie są skorzy do wychodzenia z domu. Tak było i tego dnia. Ulice były prawie idealnie puste, powietrze wilgotne, a wieczór ciemny. Ja nie leżałem ani w szufladce "zazwyczaj", ani "ludzie". Tak przynajmniej twierdzili wszyscy w moim otoczeniu. Lubiłem snuć się w takie dni po mokrym świecie. Wokół panowała wtedy idealna cisza i porządek. Nie to co w moim mieszkaniu, tam zawsze był bałagan. Takie wyjścia były miłą odskocznią. Raz na jakiś czas ulicą leniwie przejeżdżał samochód, świecąc jasnymi reflektorami, rozjaśniając chodnik i jezdnię. Szedłem już prawie pół godziny, ale coraz bardziej zbliżałem się do celu. Była nim knajpa, w teorii kopalnia złota, dla łowcy takiego jak ja. W praktyce mogło być zupełnie inaczej. Ciężko zliczyć, ile miejsc sprawdziłem już bez żadnego skutku podczas swojej kariery. Miałem prawie całkowitą pewność, a kończyło się fiaskiem. Tym razem źródło było mało wiarygodne, a ja szedłem tylko "by niczego nie przegapić". Mimo to zawsze pozostawała szansa, że coś, a raczej ktoś tam będzie.

Gdy już dotarłem na miejsce, zobaczyłem wyblakły szyld, który miał sugerować, że nie znajdę tu żywej duszy. Bardzo często takie miejsca miały coś do ukrycia. Nie zrażony zbytnio pierwszym wrażeniem, pchnąłem drzwi. Nie stawiały oporu i chwilę później byłem już w środku. Główne pomieszczenie było puste. Krzesła, kanapy, stoły, wszystko wyniesiono. Zostały po nich tylko poświaty w postaci wytartych paneli. Farba zaczynała schodzić ze ścian, a na podłodze walało się potłuczone szkło. Za to na zapleczu za to paliło się światło. Nie było tutaj się zbytnio nad czym rozwodzić. Po prostu odsunąłem płachtę, która wisiała w przejściu, oddzielając dwa pomieszczenia i wszedłem do małej kuchni. Od razu w oczy rzuciła mi się drobna postać siedząca naprzeciw wejścia. Obok niej leżał plecak, a ona właśnie jadła jabłko. Zauważyła mnie w tym samym momencie, co ja ją i od razu wyciągnęła spluwę, upuszczając owoc.
- Opuść... - zacząłem, ale ona już wystrzeliła.
Pocisk powinien trafić w okolicę mojego obojczyka. Trafiłby, gdyby skóra w tym miejscu nie stwardniała, stając się kuloodporna. Zamiast tego odbił się i wbił się w ścianę. Strzelec nie czekał na moją reakcję, już wcześniej puścił się biegiem w ciemny korytarz. Rzuciłem się za nim. Byłem kilka metrów w tyle i gdy dotarłem do metalowych drzwi, prowadzących na zewnątrz były zamknięte. Wyważyłem je niewiele myśląc. Prawdopodobnie każda normalna osoba miałaby z tym problem. Na szczęście ja potrafiłem sobie dodać siły czy też pancerza, kiedy tylko chciałem. Wystarczyło kilka niewidocznych zmian. Mutant był już na drugiej stronie ulicy, więc ruszyłem jak najszybciej w jego ślady. Byłem szybszy i z pewnością bym go dogonił, gdyby nie jadący samochód. O nie, nie zagrodził mi on drogi, nie przejechał przed nosem, zmuszając do zwolnienia. Po prostu porządnie przypieprzył wprost we mnie. Gdybym powiedział, że się tego spodziewałem, skłamałbym. A przecież już kilkuletnie dzieci uczy się patrzenia w lewo i w prawo przed przejściem na drugą stronę. Ja jednak zbyt skupiłem się na pościgu. Słyszałem dźwięk hamowania, więc prawdopodobnie największy wpływ miała na to mokra ulica. Patrzyłem chwilę, jak moja niedoszła zdobycz znika za rogiem, dopiero wtedy podniosłem się do siadu. Z samochodu wystrzelił zaalarmowany kierowca.
- Nie ruszaj się, zaraz zadzwonię po karetkę - powiedział mężczyzna szybko wyciągając telefon z kieszeni.
Mówił dość spokojnie, jak na osobę, której przed chwilą jakiś idiota wyskoczył na maskę. Stanął przy mnie i już miał wybierać numer. Powstrzymał się, kiedy machnąłem nieuszkodzoną ręką, jakby to była zwykła drobnostka. Złamana ręka. Wielkie mi halo.
- Nie będzie to konieczne - zapewniłem niemrawym mruknięciem.
W pierwszej chwili brunet, chyba pomyślał, że jestem w jakimś szoku, albo że się przesłyszał. Rozwiałem jego wątpliwości, kiedy jakby nigdy nic naprostowałem rękę, która ewidentnie wyglądała na złamaną. Nawet nie skrzywiłem się z bólu, a i ona wróciła do normalnego stanu. Wstałem z ziemi i otrzepałem ubranie, które niestety nie przeszło za dobrze tej próby. Dopiero teraz spojrzałem na kolesia, przez którego straciłem przypływ gotówki. Wyraz jego twarzy świadczył o czym, że balansował gdzieś między zaskoczeniem, a reakcją. Istniało duże prawdopodobieństwo, że nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, więc w sumie mu się nie dziwiłem. Ja również uniosłem brew w niemym pytaniu, które mówiło tyle co "No i czego się gapisz?".  Natomiast na moich ustach zagościł drwiący uśmiech. Musiałem wtedy wyglądać, jak szaleniec. Zwłaszcza, że każdy inny mutant w tej sytuacji po prostu by zwiał, nie chcąc narażać się na wezwanie władz. A ja nie dość, że całkowicie zignorowałem sprawę potrącenia mnie samochodem, to dodatkowo nigdzie się nie wybierałem.


< Richy?>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

Od Fajki CD Kordiana

Miała jedno zadanie. Ostrzec go i obserwować. A przynajmniej to w wielkim skrócie pisało na kartce, która była teraz ściskana w kieszeni czarnej jak węgiel kurtki. Zastanawiała się co zrobi chłopak. Czy ucieknie sam? A może wybiegnie z kilkoma osobami? Wyglądał na biednego, łagodnego chłopaczka poturbowanego przez życie. Z jakiegoś powodu lubiła wymyślać backstory dla randomowych ludzi spotkanych za dnia. Kto wie, może ten młody mutant tylko na takiego wygląda, ale skrywa w sobie nieodkryty talent kulinarny? Może dziwka stojąca pod latarnią nieopodal tak naprawdę jest najlepszą ciocią na świecie? Może jakiś mężczyzna z dobrodusznym wyrazem twarzy, który przeszedł szybkim krokiem ma jakiś mroczny sekret ale chowa go przed żoną? A może w końcu jeden z tych niemców, którzy robili rekonesans lokalu, miał dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Każdego wieczora czytał im niemieckie bajki i śmiał się gdy jadły chleb z cukrem a w pracy, jak gdyby nigdy nic, zajmował się katowaniem mutantów.

Oparła się o zimną ścianę budynku na przeciwko domu uciech. Przechyliła lekko swoje biodra i odpaliła papieros z paczki skradzionej dla przypadkowej kobiety, bardzo cieńki. Nigdy nie przykuwała uwagi do tego jakiej jakości jest papieros. Nie lubiła palić i zdecydowanie nie lubiła zapachu tytoniu, bo dla niej to był po prostu dym. Ale jakoś musiała się regenerować a palenie było najszybszym i najprostszym sposobem. Po za tym musiała czekać. Niemcom nie spieszyło się na atak na agencję towarzyską a Olgierdowi na wyjście. Czyżby nie zamierzał ratować nikogo? Wypuściła obłok dymu. Nie potrzebowali samobójcy w oddziale. Obserwowała jak sytuacja się rozwija i nie musiała czekać długo gdy zobaczyła poruszenie na dachu. Uniosła brew i wyszeptała ciche aczkolwiek zimne:
- Ciekawe...- Zaciągnęła się unosząc brew. Czyżby chciał ratować wszystkich? Dosyć naiwny pomysł, ale chciała to zobaczyć.
Gdy na miejscu zjawił się oddział SS, ona już dopaliła papieros i przydeptała peta. Co prawda żołnierze otoczyli budynek ale mieli problem z wejściem. Skupieni na próbie wtargnięcia nawet nie zauważyli poruszenia na dachu. Przewróciła oczami. Musiała pomóc temu małemu, choć niezwykle urokliwemu idiocie. Ale co mógł wiedzieć będąc tak młody? Z pewnością będzie musiał nauczyć się tego, że nie zawsze uratuje wszystkich...
W kilka chwil zmieniła się w słup dymu, co dla postronmego widza wyglądałoby raczej jak spontaniczne samospalenie. Ubrania opadły na ziemię a ona niezauważalnie rozpłynęła się. Na szybko przemyślała kilka opcji. Wiele z nich kończyło się kulką między oczami albo rozproszeniem niemców. Szczególnie druga opcja podnosiła ryzyko tego, że zauważą uciekinierów na dachu więc sunęła przy ziemi aż za linię wroga. Niemcy z trudem przebijali się przez warstwę betonu, która zablokowała to, co kiedyś było wejściem. Teraz, między śladami po ryciu, tkwiły niewielkie ładunki wybuchowe. Wybornie. Musiała działać szybko ale nie odpuściłaby efektownego wejścia. Wybuch nie był duży ale wystarczający by wzbić chmurę pyłu. Wtedy krzyknęła z owej chmury
- Herr General!- Musiała jakoś odwrócić uwagę od chłopaka. A jak najlepiej odwrócić uwagę? Zwrócić ją na coś innego. Niech myślą że mutant jest tu, nie na dachu. Dlatego tylko przyjęła dymny, kobiecy kształt. To wymagało wprawy aby nie rozpłynąć się kilka sekund potem i jednocześnie nie zmaterializować się. Spanikowany szeregowy od razu krzyknął twarde, niemieckie:
- Mutant!- A sekundę później dał się słyszeć rozkaz:
- Totschlagen! Feuer!- Powietrze natychmiast przeciął grad pocisków, a wszystkie w jej kierunku. Przez chwilę poczuła się jak sitko. To zabawne uczucie być przebitym przez powietrze. Czuła jak atakującym mrozi krew w żyłach, gdy dymna postać dalej stała nienaruszona. Nawet nie zauważyli tego, że zostali przez nią otoczeni. Przyciągnęła do siebie każdą cząstkę dymu z okolicy i zajęła się fazą B swojego okrutnego planu, a mianowicie gazowaniem. Dopadała po kolei żołnierzy i zaciskając swoje smukłe palce na ich rozgrzanych szyjach z niepochamowaną satysfakcją wpychała do ich gardeł litry dymu, spalin, zanieczyszczeń i czego to jeszcze nie było w zanieczyszczonym powietrzu Warszawy. Oczywiście musiała robić to w odpowiedniej kolejności aby żaden nie wpadł na głupi pomysł w postaci ucieczki. Była już wprawiona o wiele bardziej w porównaniu do jej pierwszego morderstwa. Wtedy była tylko zagubioną nastolatką i broniła się przed gwałtem a dziś była już kimś innym. Była kobietą z wydartą częścią uczuć, która obrzucając pogardliwym wzrokiem swoje łzawiące od gryzącego, gęstego dymu ofiary. Oglądała jak próbowały usilnie złapać choć drobinkę tlenu. Już nie myślała o tym, że być może niektórzy z nich mają rodziny. Wyzbyła się wyrzutów sumienia już dawno temu. Delektowała się za to widząc jak niemiecka świnia dławi się i miota, w żałosnych próbach ratowania się. Kolejno padali bezwładnie na ziemię jak kukiełki po skończonym przedstawieniu. Ostatni duszący się niemcy jeszcze próbowali się ratować ale ostatecznie większość skończyła jako blade, drgające jeszcze niekiedy truchła z szeroko otwartymi oczami i ustami, jak ryby pozbawione wody. Uniosła jedynie kącik ust gdy pomyślała ironicznie o zagazowanych niemcach. Wiedziała, że to raczej nieliczna cześć oddziału i zaraz będzie ich więcej ale cel był już daleko więc nie poświęcała im już więcej czasu. Spojrzała jeszcze na dach. Zdaje się, że chłopak uciekł, ale wiedziała, że to nie koniec zadań tego dnia. Miała tylko nadzieję, że nikt nie zauważył ucieczki ludzi z klubu po czym rozwiała się. Dym odsłonił sine trupy co od razu zostało zauważone przez pierwszego przechodzącego przechodnia. Usłyszała nawet jakiś damski krzyk ale ona była tylko lekko poirytowana tym, że znowu musi znaleźć swoje ubranie i że znowu pachnie spalinami
***
Powoli wkradła się do swojego lokum. Zamieszkała na poddaszu jakiegoś domu tuż przy Wiśle. Niżej mieszkała jakaś staruszka i zdaje się nie miała nic przeciwko. Czasem Zoe nawet zastanawiała się, czy w ogóle pamięta o tym, że ktoś u niej mieszka. Poddasze było całkiem obszerne i przytulne. Miało też podstawowe sprzęty takie jak kuchenka czy lodówka, jednak ona od razu pacnęła na swój ukochany materac, poduszkę i kocyk. Marzyła o masakryczne gorącej kąpieli i długiej, conajmniej półrocznej drzemce, na którą nie mogła sobie pozwolić. Każda przemiana kosztowała ją energię więc wymęczona spojrzała tylko na biedne roślinki, stojące przy oknie, które ktoś kiedyś wyrzucił a ona o nie pieczołowicie dbała by znów były piękne. Miała bardzo silny instynkt opiekuńczy i niekiedy zdażało jej się uratować coś co ewidentnie było martwe. Przynajmniej im mogła pomóc w kraju pochłoniętym wojną. Podobnie czuła się gdy zostawiła kartkę dla Olgierda w jego mieszkaniu. Zgodnie ze wskazówkami chciała go przedstawić dla Ruchu Oporu a na kartce było miejsce ponownego spotkania. Miała nadzieję, że nie zrobiła złego pierwszego wrażenia, bo chłopaczek wyglądał na conajmniej przestraszonego gdy go zostawiła. Wyobrażała sobie, że też jest takim biednym uszkodzonym i niechcianym kwiatkiem o którego ktoś musiał zadbać... ale może skoro pomógł tylu ludziom, będzie chciał pomagać znowu. Westchnęła cicho tuląc swój kocyk. Natłok myśli to ostatnia rzecz jakiej dzisiaj potrzebowała. Zamknęła więc oczy wsłuchując się w pierwsze krople deszczu, dudniące o dach by na chwilkę zapomnieć o życiu.

<Kordian? Teraz już wiesz czym Fajka była zajęta c: >

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Od Stefki CD Usagi

Sam nie wiem, co już wtedy do końca we mnie wstąpiło i od kiedy stałem się takim obrońcą uciśnionych, Matulką Teresą, Ojcem Zagubionych Owieczek i et cetera, bo już od dawien dawna mną tak nie wstrząsnęło, żebym, po pierwsze — rzucał się na pomoc jakiejś nastolatce, po drugie — podnosił głos, po trzecie — ogólnie jakkolwiek wychylał się ze swoich bezpiecznych czterech ścian, do których w sumie za chwilę ją zaciągnąłem, mając nadzieję, że tam jakoś skryję gówniarę przed masą rozeźlonych panienek z karabinami. Oj, jacy oni groźni, oj, oj!
— Dlaczego od razu nie uciekłaś gdy twoja czapka spadła z głowy! Masz szczęście, że ci strażnicy ciebie nie zobaczyli! — ryknąłem, za chwilę samemu dziwiąc się swojemu zachowaniu, bo cholera, Stefuńcia kochany, ty się tak nie zachowujesz i każdy o tym wie. No, najwidoczniej raz na jakiś czas, przy takiej ilości emocji i adrenaliny w żyłach, jednak załącza ci się jakiś tam pstryczek. Kryzys wieku średniego, te sprawy, proszę pana, znowu chce być pan piękny i młody, ratować cudne niewiasty, a tutaj już się nie da, bo ci za chwilkę dysk wypadnie i co wtedy?
Nagle wytargała skądś pandę. Jebaną pandę, zaraz, wróć, co?
— Czy nic ci się nie stało? — zagadnęła do pandy. Gadała do pandy. Co?
— Spokojnie, nic mi nie jest! — Panda gadała. — Dziękuję za troskę, a teraz podziękuj temu panu tak jak się mu należy — powiedziała, wskazując na mnie łapą. Puchatą łapą. Na mnie. Gadając. No, tego jeszcze nie grali. Nie ukrywam, oczy miałem jak pięć złotych w dobry, słoneczny dzień.
— Dziękuję panu za uratowanie Ryuu! — Ukłoniła się, wywołując na mojej twarzy automatyczny grymas. — Czy to pana sklep? — zagadnęła, rozglądając się dokładniej po klitce i zanim dobrze zdążyłem odpowiedzieć, ta zadała kolejne pytanie. — Jak nazywają się te kwiaty? — spytała, pokazując palcem [fe, nieładnie] jakieś chabazie na trzeciej półce od góry. Oczywiście szczerzyła się jak mało kto. Przewróciłem oczami.
— Nie ma za co, tak to mój sklep, orchidee — mruknąłem, przechodząc tuż obok dziewczyny i wyglądając przez okno. Oczekiwać tylko, aż wojsko śmignie przez ulicę, wypierdzielić ją stąd w trybie natychmiastowym, bo nie chcemy problemów, podrapać się po brodzie i udawać, że niczego się nie zrobiło. Plan idealny, Stefka, że z ciebie jednak stratega nie zrobili...

Od Stefki CD Kordiana

Jak bardzo bym nie chciał, żeby szanowna [nie] pani na K, znana również pod pseudonimami Była Żona i Blondyna, zniknęła z mojej rzeczywistości, tak bardzo ona nie mogła pogodzić się z faktem, że mogę ułożyć sobie spokojne, jadące po zupełnie innych torach, niż te jej, życie. Ciągłe rzucanie mi kłód pod krzywe nogi, majtanie i mącenie w codzienności, byle nasporzyć mi jak największej ilości problemów najwidoczniej stało się jej hobby, a ja ni cholery nie wiedziałem, jak powinienem wykaraskać się z tego całego bagna. Papiery rozwodowe, całe akcje w sądzie, cała ta beznadziejna zabawa doprowadziła do tego, że zostałem sam jak palec, zepchnięty na niższe pułapy, gdzieś tam do przeciętnego społeczeństwa i musiałem liczyć na to, że mnie nie sprzedadzą, że pewnego dnia do drzwi nie zapuka mi żołnierz, nie przyłoży lufy do skroni i nie odstrzeli na starcie, bo dostał taki, a nie inny rozkaz.
Całe to oburzenie i cały niesmak pozostawiony przez poranną awanturę z Blondyną w roli głównej starałem się jakoś zepchnąć na tyły, gdzieś w zamazane, przymroczone części umysłu poprzez wypalenie calutkiej paczuszki jakichś średniej jakości szlugów na raz. Jeden za drugim, pety leciały, zapalniczka co chwila zostawała wprawiona w ruch, a palce nerwowo szykowały kolejnego papierosa jeszcze zanim porządnie dokończyłem poprzedniego. A to wszystko w jednej, krótkiej przerwie w pracy. Jak dobrze, że kwiaty okrutnie mocno pachną i nie czuć potem ode mnie woni tytoniu, jeszcze dodatkowo się wypryskam litrami perfum, zagryzę jakąś miętówkę znalezioną w otchłani płaszcza i będę mógł wrócić do zaśmierdniętego pomieszczenia z setkami chabazi, które mnie otaczały i przyrzekałem, czasem zaczynały gadać po tych ośmiu godzinach w całkowitym odosobnieniu, no, ze sporadycznymi wizytami pana strażnika, który postanowił sobie zrobić obchód i połamać mi moje wszystkie hiacynty, bo takie miał właśnie widzimisię.
Bąknąłem, jęknąłem, przetarłem twarz, dokładnie podrapałem się zniszczonymi paznokciami i nieco pożółkłymi palcami po brodzie, rozejrzałem po nieszczęsnej ulicy. Jakiś kot przebiegł przez alejkę, jakieś dzieci latały jak nienormalne, kolejny uciekający gówniarz, kolejne krzyki, piski, wrzaski i niby nikomu niewadzące istoty, które w rzeczywistości należały do konspiracji i powiedzmy sobie szczerze, widać to było na kilometr, tylko jakość dzisiejszego wojska coś poleciała na łeb na szyję i nie potrafili się połapać, kto jest kto. Podczas gdy mutanci bez jakichkolwiek problemów przechadzali im się pod nosem, no bo przecież, jak to mawiają, najciemniej jest pod latarnią, prawda?
Wyrzuciłem ostatniego peta, zgniotłem go podeszwą, tuż obok całej reszty poległych, opakowanie też gdzieś tam zrzuciłem, po czym po dokładnym otrzepaniu się, wyciągnięciu gumy mentolowej, wróciłem do swojego zasranego ukochanego miejsca pracy, a jakże by inaczej, cudowna klitka, można jakiejś choroby psychicznej się nabawić po przepracowaniu w niej iluś lat, osiem godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. A ludzi jak nie było, tak nie ma, bo kwiaty przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, powiedzmy sobie szczerze.
Złapałem się na myśli, co by było, gdyby i za chwilę zganiłem w myślach, bo roztrząsanie przeszłości nigdy nie wychodziło mi na dobre i powinienem w końcu to sobie wbić do tego pustego łba.
Dzwoneczek.
Jakiś gówniarz, pewno jeszcze niepełnoletni, co dało się poznać po jeszcze młodym pyszczku, braku bardziej widocznego zarostu i typowej dla tego wieku postury. Klienteria od ostatnich trzech dni, swoją drogą, jakim cudem założyciel tej kwiaciarni jeszcze nie zbankrutował?
— Dzień dobry — powiedział dość głośno, a wydźwięk jego głosu, tembr i całokszałt tylko upewnił mnie w fakcie, że nie, dwudziestki to on nie sięgał. Odsunąłem kolejny raz krzyżówkę, którą już prawie, prawie skończyłem [wcale nie, dalej z nią walczyłem].
— Dzień dobry, w czym mogę służyć? — odparłem z wymuszonym uśmiechem, cieplejszym tonem i oczywistym spojrzeniem na bukiet czerwonych róż, które zaciskał w palcach chłopak. Dzika fryzurka, łagodne oczęta, spokój, cisza i aura odprężenia, nie ma co. Zanim dobrze doszedł do lady, wyciągnąłem w jego stron dłoń, przyjmując przy tym chabazie, które jakiś czas temu jeszcze zwijałem w celofan. — Tylko tyle, czy coś jeszcze? Do takich kwiatów przydadzą się wazony, a akurat świeżutka dostawa do nas przyjechała — mruczałem, wsuwając w bukiet torebeczkę z odżywką do ciętych roślinek. Oczywiście codzienna, zwykła gadanina, wyuczone linijki tekstu, które musiałem wypowiadać przy każdym kolejnym kliencie, bo a nuż się któryś skusi.
Z pewnością.
Jebać taką politykę, naprawdę.


Cedrik

Admin

Źródło

Od Wertera CD Grisha

Nie mogłem uwierzyć, że wykiwanie policji poszło nam tak łatwo. Stróże musieli mieć zły dzień i nas zgubić albo dość dobry humor, by odpuścić. Idąc do domu, miałem cichą nadzieję, że Guma nie jest jakimś agentem specjalnym, czy innym typem, który za cel honorowy postawił sobie odrąbanie mi głowy toporem i przyniesienie w zębach swojemu panu. Nigdy przecież nie wiadomo, nie? W każdym razie nie chciałem zostawiać go na pastwę jakichś żołnierzy. Byłem pewien, że kiedy zobaczą go po raz drugi, nie dadzą mu tak szybko spokoju. Za godzinę czy dwie powinni mieć zmianę, a wtedy wszystko rozejdzie się po kościach.
Przy ukrywaniu się kolor włosów Gumy był całkowicie bezużyteczny, a nawet strasznie szkodził. Nawet z daleka było zdecydowanie za łatwo go rozpoznać. Musiałem jednak przyznać, że całkiem mi się podobał. Kolor oczywiście, chyba nikt nie pomyślał o niczym innym. Kojarzył mi się z lodami o smaku gumy balonowej, a kto nie lubi lodów?
Odetchnąłem z ulgą, gdy w końcu znaleźliśmy się w moich kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Moich i Konrada, który aktualnie szlajał się, gdzieś daleko od domu. Liczyłem, że nie wróci szybko. Mieszanie tej papli w cokolwiek było beznadziejnym pomysłem.
Od rana miałem ochotę jedynie na odrobinę ciepłego napoju i chwilę snu. Na tamtą drugą musiałem niestety trochę poczekać. Założyłem, że mój gość tak szybko nie opuści mego domu, a moja głupota nie urosła do tego stopnia bym spał przy nim. Jasne, jasne, stała na dość wysokim poziomie, skoro w ogóle się tu znalazł, jednak pozory mogłem zachować, chociaż przed sobą.
Przypomniałem mojemu gościowi kilka zasad dobrego wychowania, by uniknąć niepotrzebnych wydatków na odkupienie sprzętu. Zapaliłem światło, by nieco rozjaśnić pokój. Tak to bywa, kiedy masz okna tylko od północy, ciemno jest praktycznie cały dzień. Ma to jednak i swoje plusy, w postaci niższego czynszu. Zazwyczaj siedziałem po prostu po ciemku w ciągu dnia, by nie nadrabiać tego rachunkiem za prąd.
Kiedy już załatwiłem sprawę gościa, zabrałem się za o wiele przyjemniejszą część mojego pobytu w domu. Robienie herbaty było w tej chwili jedyną rzeczą, o której szczerze marzyłem. Może poza milionem dolców. Pozwoliłem, by Guma krzątał się po domu, w którym i tak nie miałem zbyt wielu pamiątek, czy zdjęć. Wszystkie, które pozostały były schowane głęboko w szafach. Stwierdziliśmy z Konradem, że tak będzie lepiej dla wszystkich.
Sporządzenie mojego ciepłego napoju nie zajęło długo, dlatego chwilę później pojawiłem się w wejściu do pokoju. Widok, który ukazał oczom, nie tylko mnie zaskoczył, ale i zaciekawił. W końcu nie codziennie ktoś ma jakiś dziwny atak w moim domu. Nie wyglądało to na zbyt groźne, jednak używaniem anomalii śmierdziało mi na kilometr. Byłem ciekawy, jak to działa, ale również pewny, że nowy przyjaciel nie będzie skory do rozmawiania o tym.
Gdy naukowcowi już przeszło, groza obecna w pomieszczeniu opadła, a ja upewniłem się w fakcie, że nie muszę dzisiaj jechać na pogotowie. Odpowiedziałem szybko i beztrosko na jego pytanie, krótkim, aczkolwiek jednoznacznym zwrotem:
- Wystarczająco.
Guma zbladł w sekundzie z niezrozumiałego początkowo dla mnie powodu. Ot co ma jakieś dziwne skutki uboczne używania mutacyjnych zdolności. Wielkie mi halo. Na pewno nie była to pierwsza rzecz, jaką pragnąłem w życiu widzieć. Dopiero po sekundzie w mojej głowie zapaliło się tak oczywiste wyjaśnienie, które wyrecytowałem na głos:
- Boisz się przyznać, że jesteś mutantem - powiedziałem, a z mojego tonu aż wyciekała ekscytacja zabarwiona rozbawieniem.
Jeśli śnieg można porównać do bieli idealnej, to mój gość zszedł jeszcze o stopień niżej. Oczywiście z jednej strony rozumiałem jego obawę, a z drugiej nie umiałem odrzucić od siebie śmiechu. Machnąłem lekceważąco dłonią, by pokazać, jak mało mnie to obchodzi i usiadłem z kubkiem herbaty na jednym z foteli. Nie miałem najmniejszego zamiaru mu się tłumaczyć, a po prostu zgrabnie zmienić temat.
- Nie przesadzaj, to przecież nie jest zaraźliwe - dodałem po chwili, chcąc nieco rozluźnić atmosferę, którą w tej chwili można było kroić nożem.
Wskazałem mu na drugie siedzenie, na które opadł z lekką ulgą. Nadal był czujny, jakbym miał w sekundzie wyjąć spluwę i zacząć do niego strzelać. Trwaliśmy chwilę w ciszy. Bardzo niezręcznej dla Gumy, bardzo zręcznej dla mnie. Upajałem się każdą sekundą, spokojnie popijając herbatę, kiedy on czekał na moją reakcję. Dopiero po paru minutach postanowiłem wykorzystać całą sytuację i nieco się zabawić jego kosztem. Trzymanie go w niepewności było jak znęcanie się nad małym kotkiem, ale bardzo mnie to bawiło. Odrzuciłem więc wahania moralne i zacząłem grę. Wystarczyło tylko, by się jej podjął.
- Powinieneś zapytać, jak się tak szybko domyśliłem - podsunąłem mu cicho, zerkając na niego kątem oka.
Chwilę później odzyskał on swoje pierwotne kolory, a wręcz lekko się zaczerwienił. Może było mu nieco głupio, że sam na to nie wpadł? A może jedynie, że się bał? Bardziej prawdopodobne wydało mi się to pierwsze, ponieważ strach był jak najbardziej uzasadniony. Ktoś inny pewnie od razu zacząłby panikować lub wyznać mi prawdę, w nadziei na uniknięcie konsekwencji. No, ale przecież zabawa dopiero się zaczynała! Gość westchnął ciężko i podniósł na mnie wzrok.
- Skąd wiedziałeś? - zapytał, tak jak prosiłem, naciskając metaforyczne "play".
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Niesamowicie lubiłem, kiedy ktoś postanowił współpracować. Z jednej strony byłem ciekawy, jak zareaguje, kiedy skłamię. Z drugiej nie chciałem go okłamywać. Tuż przed naszym ponownym spotkaniem Daniel dał mi odpowiedź, na pytanie z kim mam do czynienia. Pewnie dla nikogo innego by tego nie zrobił, jednak ja potrafiłem rozmawiać z nim w odpowiedni sposób. A co jeśli to szpieg? A co jeśli to jakaś ważna osoba dla rządu? A co jeśli... bla bla bla. Zawsze działa. Nie znałem wielu faktów jak na przykład działania jego anomalii. Suma summarum wiedziałem jedynie o jego pseudonimie i prawdziwym nazwisku. Więcej oczywiście nie było mi potrzebne, a jeśli bym o to pytał, stałoby się to zbyt podejrzane.
- Mówią na ciebie Grish, prawda? - zmieniłem specjalnie temat, by nieco się z nim podroczyć.
Guma zrobił wielkie oczy, ale skinął głową. Miał przed tym gestem mały opór, wiedział, że im mniej będę wiedział, tym lepiej. Musiałem go niestety szybko rozczarować, bo miałem zdecydowanie więcej informacji, niż powinienem. Poczekałem spokojnie, aż otworzy usta, by zasypać mnie znów pytaniami. Dopiero wtedy zacząłem mówić dalej.
- Iwan Schultz, pracujesz w laboratorium Ruchu Oporu, ja? Jako naukowiec... - nie mogłem skoczyć mojego wywodu, mimo że nie miałem dużo więcej do powiedzenia.
W sumie od początku liczyłem, że mi przerwie. Tak najłatwiej dać wrażenie, że wiesz wszystko, nie wiedząc prawie nic. Naciskać krótko, a mocno. Grish zerwał się z fotela i doskoczył do mnie. Myślę, że każdy inny w tym momencie byłby nieco zaniepokojony. Należał on bowiem do osób dość postawnych, a i siły mu nie brakowało. Widząc jego hardą minę, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Przestało mnie to bawić, dopiero kiedy podniósł mnie za koszulkę z fotela, rozlewając tym sposobem herbatę. Uśmiech szybko zniknął mi z ust, gdy musiałem stanąć na palcach, by zapobiec potarganiu ubrania. Zdecydowanie nie chciałem tracić mojego T-shirtu. Może jednak próba udawania Niemca, była lekką przesadą? Jedno krótkie słówko, a potrafi tak człowieka wystraszyć.
- Przestań i lepiej powiedz, skąd masz te informacje - jego głos był tak wściekły, że prawie zmienił się w warknięcie.
Musiałem przyznać, że jednak zabrnięcie tak daleko nie było najlepszym pomysłem. Sprzątanie podłogi i te sprawy...
- Zluzuj portki, Dawid to mój kumpel. Poprosiłem go, żeby mi coś na ciebie wysłał. Nic więcej w sumie nie wiem. Nie umiem powiedzieć po niemiecku ani słowa więcej - odparłem z prędkością karabinu maszynowego.

<Grish?>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

Od Usagi CD Kaina

Miałam dzisiejszy cały dzień dla siebie. W duchu cieszyłam się z tego, że dostałam nocny patrol. Wolałam w dzień więcej pospać niż w nocy. Jak dla mnie to noc była chyba jedyna porą gdzie nie musiałam się ograniczać. Przyszłam około siódmej rano. Po krótkim prysznicu gdzie już zasypiałam od razu dałam się ponieść ciepłym objęciom morfeusza. Kochałam moje łóżko. Rano może i świeciło słońce a temperatura była plusowa, ale noc taka nie była. Temperatura schodziła zawsze poniżej zera, a wiatr chyba mnie kochał, że zawsze musiał mi towarzyszyć. Zasnęłam. Byłam na łące. Kolorowe kwiatu otaczały mnie, a czyste, niebieskie niebo na którym świeciło przepiękne słońce. Delikatny wiatr który powiewał roznosił przepiękne zapachy kwiatów.

Stałam sama, a postać która stała przede mną była niewyraźna. To co widziałam to to, że ta osoba się uśmiecha. Jego uśmiech był ciepły, miły dla oka. Coś powiedział jednak ja tego nie usłyszałam. Słońce oślepiło mnie, a tej osoby nie było. Obudziłam się. Ryuu kazał mi wstawać, gdyż prawie był czas na mój nocny patrol. Otworzyłam powoli oczy. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to Ryuu, a tuż za nim zegarek na którym widniała godzina czternasta. Szybko zerwałam się z łóżka i poszłam pod prysznic. Gorący prysznic to to co obecnie potrzebowałam. Ubrałam się gdy wyszłam z pod prysznica i się osuszyłam. Włosy były co prawda mokre, ale nie było źle. Założyłam swoją czapkę, aby ukryć uszy po czym ruszyłam. Ryuu będąc dzisiaj pod postacią małej pandy ( chyba mu się ostatnio spodobały pandy, że tak cały czas lubiła być pod tą postacią ) zawiesił się na moim prawym ramieniu. Idąc przez miasto, weszłam do jednego ze sklepów, aby kupić coś na ząb przez całą moją dzisiejszą służbę.
- Że też wzięłam sobie dwie zmiany na raz - powiedziałam odrobinę zrezygnowana.
- Przynajmniej czymś się zajmiesz - powiedział Ryuu klepiąc mnie swoją pandzią łapka po ramieniu. Miał prawdę co do tego. Zapłaciłam za zakupy, schowałam wszystko do swojej torby i ruszyłam przed siebie. Cieszyłam się iż mój towarzysz mógł mi towarzyszyć. Nie nudziło mi się oraz cały czas miał mnie pod kontrolą. Czas o dziwo mi się dzisiaj szybko minął.
Niebo nie było już jasne, przybrało kolor granatu a chmury zgromadziły się na niebie które wcześniej było jasne. Chodząc sobie na luzie po uliczkach usłyszałam coś co mnie zaniepokoiło. Słyszałam wyraźnie jak ktoś biegnie w moją stronę, a tuż za tą osobą kilka innych osób.
- Ryuu czy mógłbyś zmienić się w katane? - poprosiłam go, a on zrobił to o co go poprosiłam. Jakiś dzieciak biegł tuż obok mnie. Zaciągnęłam go do siebie, aby go ukryć przed tamtymi. Zasłoniłam mu usta swoją ręką. Chłopak chyba się denerwował. Jego tętno przyspieszyło. Słyszałam to i to bardzo dobrze. Nawet to czułam.
- Spokojnie, nic tobie nie zrobię - uspokoiłam go, a przynajmniej tego chciałam.
Jakiś bezdomny kot buszował po śmieciach w aleje w której się ukrywaliśmy. Los chciał tego, że też ten kot napatoczył mi się na drogę i musiał narobić takiego hałasu. Mężczyźni biegnący za chłopakiem o ile oni biegli za nim zobaczyli mnie. Nie miałam innego wyjścia jak ich uspokoić. No i tak też zrobiłam. Bez użycia swojej katane, tylko za pomocą moich rąk, uciszyłam ich odpowiednio. Wzięłam chłopaka za rękę, która był strasznie zimna, ale to drobny szczegół. Pociągnęłam go za sobą. Znałam na pamięć te uliczki oraz miejsca w których można było się ukryć. Kilka minut biegu zaprowadziło nas do opuszczonego domu. Weszliśmy do środka. Wiedziałam iż nas tu nie znajdą, więc postanowiłam sobie zrobić przerwę. Często chodziłam do tego miejsca, aby się ogrzać. Nawet miałam wszystko przygotowane.
- Usiądź sobie młody. Na razie musimy poczekać tutaj - puściłam jego rękę i przeszłam do rozpalenia w kominku. Dzięki temu w pomieszczeniu zawitało odrobinę światła oraz ciepła. Były tutaj również koce.
- Ogrzej się nimi nim się rozchorujesz - położyłam dwa koce tuż obok niego. On przyglądał się mi oraz temu co robię. Jego nos był czerwony co oznaczało tylko jedno! Młody tak zmarzł, że pewnie nie ma sił aby rozmawiać. Sięgnęłam do swojej torby. Tam miałam termos w którym znajdowała się przepyszna, gorącą herbatą malinowa. Wlałam do plastikowego kubka odrobinę i wyciągnęłam dłoń z kubkiem w jego stronę. Natomiast w drugie ręce podałam mu kilka ciastek oraz lizaka.
Ryuu wiedział, że nie może się pokazywać chłopakowi dlatego siedział cicho, przemieniony w miecz.
- Nic ci nie zrobię jeżeli chodzi o to. Po prostu moim zadaniem jest ciebie chronić tak jak innych przed tamtymi osobami - dodałam coś od siebie z uśmiechem na twarzy.

<Kain?>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

niedziela, 1 kwietnia 2018

Od Kaina

Przerwa śniadaniowa. Jak ja jej nie lubiłem.
Mnóstwo uczniów, mnóstwo zapachów i mnóstwo hałasu.
Jęknąłem, przecierając twarz dłońmi. Cholerna anomalia.
- Kain, wszystko w porządku? - wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem głośno i wyraźnie swoje imię. Na dodatek od osoby, która miała donośny głos.
- Ta, w jak najlepszym. W ogóle, weźcie się zamknijcie! - warknąłem. Szybko zrobiło się ciszej. Uśmiechnąłem się pod nosem. Tak jest o wiele lepiej.
- Karmelek - zmarszczyłem brwi. Tylko grupka osób tak do mnie mówi. Spojrzałem na źródło dźwięku. Tak, to był mój przyjaciel, Paweł. Totalny gej.
- Słucham? - odparłem, pochylając się do tyłu na krześle, tym samym "huśtając się" na nim.
Zadarłem głowę do góry, całkowicie nie spodziewając się że ten blondas się jeszcze pochyli, przez co kosmyki jego włosów połaskotały mnie w twarz. No i ten intensywny zapach, wredota. Momentalnie wróciłem do prawidłowej postawy, kichając niczym mały kotek. Taa. I jeszcze poczułem delikatne ciepło na policzkach. Perlisty śmiech, który (nie)przyjemnie uderzał w uszy. Ugh. Że też musi używać ziołowych szamponów i dużej ilości perfumów!
- Więc cukiereczku rumiany - przewróciłem oczami. Z kim ja się zadaję? - Masz zadanie z matmy? - wielkolud usiadł obok mnie, przez co poczułem się malutki. Psia mać.
- Ta. Mam. Daj mi jakiś powód dla którego nie miałbym go mieć? - mruknąłem, pocierając skronie. Chwila ciszy (z jego strony).
- Racja. Ty zawsze wszystko masz! - klasnął w dłonie. Koleś, no chyba cię wali jak nigdy. W ułamku sekundy moja pięść znalazła się tam, gdzie jego brzuch, a raczej przepona. Zgiął się w pół, jęcząc z bólu.
Normalka.
Założyłem plecak na jedno ramię i rozejrzałem się dookoła. Słońce świeciło jasno, ale nie było gorąco. Przymrużyłem bardziej oczy i zamrugałem zdziwiony. Moja grupka przyjaciół szła sobie z przodu, rozmawiając i śmiejąc się w najlepsze. No super przyjaciele, nie ma co. Bym zawołał żeby zaczekali czy coś, ale aż takim desperatem nie jestem. Wsadziłem dłonie w kieszenie i zacząłem swój powolny marsz. Kolejne zadania z matmy, z niemieckiego sporo, trochę z fizyki, no i te kartkówki i sprawdziany... Nie ma wolnego. Na szczęście nic z pracy pisemnej nie ma, bo bym chyba coś zrobił tym nauczycielom.
Huk.
Podskoczyłem przestraszony i rozejrzałem się. Nie, to nie było blisko. Nikt tego nie usłyszał, oprócz mnie. Wziąłem głęboki oddech i szedłem dalej. Póki jest daleko, wszystko jest spoko...
W spokoju zrobiłem lekcje, nauczyłem się i siedziałem teraz na łóżku, próbując się uspokoić. Znowu w nocy działy się niezbyt przyjemne rzeczy. Spojrzałem na zegarek i przewróciłem oczami. Nie zasnę teraz. Wstałem i ubrałem grubą bluzę - niezbyt przejmowałem się swoim zdrowiem i temperaturą na dworze. Wyszedłem po cichu z domu i ruszyłem boczną ścieżką, nasłuchując kroków. Nikogo nie słyszałem żeby był blisko, więc mogłem spokojnie się przemieszczać, trzęsąc się z zimna jak jakaś osika w bardzo wietrzny dzień. Westchnąłem głęboko, przypatrując jak tworzy się ogromna, bardzo widoczna para. Uśmiechnąłem się pod nosem i w tym samym momencie usłyszałem kroki... kilku osób. I ten szwabski język. Przekląłem pod nosem i rozejrzałem, poszukując schronienia - którego nie było w zasięgu wzroku. Został mi tylko, który jednak nie był mocną stroną. No i tak biegłem, cały czas się rozglądając kiedy zostałem pociągnięty w bok. Osoba zakryła mi usta dłonią, a ja poczułem jak tętno mi się podnosi. Zamknąłem oczy, mając nadzieję że dzisiejszej nocy nie dostanę wpierdolu. Ta, w tym momencie czułem się jak jakaś osika.

<Someone?>

Od Fajki CD Rene

Nie wiedziała czy jej ufać i przez dłuższą chwilę patrzyła na jej dłoń. To był nad wyraz wielki zbieg okoliczności. Ale jak to mówią: "Jeśli dają to bierz, a jak nie to bierz i uciekaj". Słyszała o ruchu oporu w wielu krajach. Podobno wszyscy mutanci mieli co najmniej jedną siedzibę w każdym kraju, nawet w Watykanie! Nigdy jednak nie mogła takiej znaleźć, nie bez powodu siatka nie została wykryta. A teraz stała przed nią taka szansa...Okazjonalnie postanowiła nie węszyć wszędzie spisku i szybko wstała z pomocą kobiety. A może dziewczyny? Wyglądała bardzo młodo a jej uśmiech wyglądał bardzo niewinnie.

- Mów mi Rene
- Zoe...
- Jak twoja ręka?- Skinęła lekko na dłoń, która nie tak dawno była tylko smugą szarego dymu
- To nic.- Zoe schowała ją szybko pod kurtką, jakby ktoś miał to zobaczyć, chociaż były same. Czuła pieczenie od mokrego asfaltu na którym nie tak dawno obydwie leżały. To głupie, że składając się w 70% z wody, raniła ją wilgoć - To ze stresu. Nie wiedziałam, że też jesteś mu... w organizacji.- Poprawiła się szybko na wypadek, gdyby jednak ktoś je usłyszał, choć było to mało prawdopodobne w takiej opuszczonej uliczce jak ta.- Tak, to bym pewnie ich też poczęstowała ciastem a potem uciekła albo ich sprała.- Wzruszyła ramionami. Dziewczyna się zaśmiała cicho.
- Lubię cię c:
- A ty? Masz jakąś, *zdolność*?
- Mam, ale może nie tu. Chodź, pokaże ci twoją tymczasową kwaterę.- Blondynka uśmiechnęła się z otuchą a Zoe za nią posłusznie poszła. Czuła się obecnie jak zdziczała kotka, którą ktoś próbował udomowić. Widziała jak dziewczyna chce jej pomóc a jednak... po tych kilku latach spędzonych na tułaniu się nie mogła się przełamać by jej zaufać. Jeszcze nie teraz. Przeklinała też w głowie gdzie nagle podziała jej się odwaga. Co jeśli owa Rene okazała się Cywilem a ona uciekłaby zostawiając ją na pastwę losu okupanta? Westchnęła cicho.
- Coś się stało?- Pomarańczowooka spojrzała na nią.
- Nie nic... szkoda mi ciasta które zostawiłyśmy. - Skłamała szybko i uniosła kącik ust. Dziewczyna znowu się zaśmiała a Zoe wypełniło nieokreślone uczucie. Lubiła sprawiać innym radość, szczególnie w takich czasach ale ostatnio nie miała zbyt wielu okazji.
Rene zaprowadziła ją do siedziby. Zoe zastanawiała się tylko czy to przypadkiem nie kolejna pułapka więc szła dosyć spięta i trzymała się blisko towarzyszki w trakcie gdy ta objaśniała jej niektóre rzeczy. Szczęście w postaci normalnego łóżka nie wydawało się takie cudowne gdy musieli iść przez szare korytarze. Były oświetlone nielicznymi lampami i mimo że bardzo shludne, wyglądały jak wyjęte z jakiegoś horroru. Mijane postacie też nie budziły zaufania. Zdecydowanie też zaniżały samoocenę. Czuła się źle w ukradzionych ubraniach śmjerdzących dymem, ale zdaje się, nikt chyba nawet na to nie zwrócił uwagi. Kobieta zaprowadziła ją przez długi, klaustrofobiczny korytarz aż do jakiegoś pokoju, najwyraźniej dowódcy. Musiała faktycznie naprawdę dobrze znać generała bo niemal natychmiast wyjęła z szuflady formularz przyjęcia. Zoe natomiast rozejrzała się po pomieszczeniu. Był zaskakująco bogaty w przeróżnego rodzaju rośliny a szafka na dokumenty zdawała walczyć o prawo bytu z jakimś pnączem. Uwagę jej przykuła jednak najbardziej mała muchołówka, stojąca w półcieniu. Uśmiechnęła się lekko przypominając stare czasy.
- Też miałam jedną...- Spojrzała na Rene, która uparcie szukała długopisu.
- Co takiego?- Spojrzała na nią. Teraz jej pomarańczowe tęczówki jeszcze bardziej były widoczne. Zoe uśmiechnęła się.
- Gdy mieszkałam jakiś czas w Waszyngtonie, lubiłam ratować takie porzucone roślinki. Pierwszą z nich była muchołówka...- Uśmiechnęła się pod nosem ale uśmiech szybko zgasł.- Trudno mieć rośliny kiedy cały czas jest się w drodze.

<Rene? c: >

Od Usagi CD Stefki

Uciekający chłopak wpadł na mnie i nie mówiąc ani słowa pobiegł dalej. Mogłam mu przyznać, że potrafi szybko biec nie mniej jednak to go nie usprawiedliwiało. Zastanowiłam się dlatego też tak szybko ucieka. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważył moich uszu. Miałam cichą, a zarazem ogromną nadzieję, że nikt ale to nikt ich nie zauważył. W pewnym momencie jakiś mężczyzna podszedł do mnie i próbował mi pomóc wstać.
— Wstajemy, wstajemy, no, chyba że chcesz, żeby ci nasi strażnicy miejscy uszęta upierdolili przy samym łbie — warknął do mnie, a ja kompletnie nie wiedziałam o co mu chodzi. Zrobiłam jednak tak jak kazał i poszłam tuż za nim. Weszliśmy do środka jakiejś kwiaciarni. Od razu poczułam rozmaite zapachy kwiatów.
- Dlaczego od razu nie uciekłaś gdy twoja czapka spadła z głowy! Masz szczęście, że ci strażnicy ciebie nie zobaczyli! - nie wiedziałam co mam powiedzieć. Zachowywał się zupełnie tak jak major. Spojrzałam się na niego, wyglądał chyba na zmęczonego. Spojrzałam się na moje ramię na którym siedziała moją panda Ryuu.
Wzięłam w obie dłonie Ryuu i wyciągając dłonie na wprost mnie spojrzałam sir na jego pyszczek.
- Czy nic ci się nie stało? - zignorowałam na chwilę mężczyznę. Martwiłam się o Ryuu bo jakby nie było to ja tylko jemu ufałam.
- Spokojnie, nic mi nie jest! - powiedział na głos. - Dziękuję za troskę, a teraz podziękuj temu panu tak jak się mu należy - skierował swoją pandzią łapkę w stronę wysokiego mężczyzny.
- Dziękuję panu za uratowanie Ryuu! - wzięłam pande do siebie, aby było mi wygodniej. W ramach podziękowania skłoniłam się w pół. - Czy to pana sklep? - zapytałam. Zaczęłam rozglądać się po sklepie. Było dużo kwiatów. Niektóre z nich znałam, ale niektóre były takie ładne a i tak ich jeszcze nie widziałam, a co za tym szło nie znałam ich nazwy. Jakoś chciałam uniknąć tematu o moich uszach. - Jak nazywają się te kwiaty? - wskazałam palcem na nieznane mi kwiaty, a wzrok zwróciłam ku wyższemu ode mnie mężczyźnie. Uśmiechnęłam się wesoło w jego stronę.

<Stefka?>


Od Kordiana do Stefki

Poranek zaczął się zupełnie zwyczajnie. Olgierd obudził się koło godziny siódmej rano. Długo zajęło mu przyswajanie takiej pory budzenia, ale bardzo chciał być rannym ptaszkiem, który wraz ze wschodem słońca wdycha jeszcze w miarę świeże warszawskie powietrze, robi kilka pajacyków i spacerkiem idzie do piekarni po świeże bułeczki. Romantycy mają sentymenty do takich drobnostek.
Podniósł się z miękkiego łóżka pełnego poduszek i pluszaków. Urocza różowo-żółta pościel zdecydowanie potrzebowała odpoczynku od jego snu, który pełen był przewracania się z boku na bok. Położył stopy na dywanie i siedział tak chwilę. Po chwili wstał, podszedł do okna i otworzył je na oścież. Do jego małego mieszkania wbiło się poranne warszawskie powietrze. Oparł się na parapecie i spojrzał w stronę wschodu, skąd ponad widnokręgiem patrzyło dumnie słońce.

- Słońce na Litwie jest inne – zaczął – Powietrze też – dodał. Przez dłuższy czas stał tak i dumał – Wszystko było lepsze – podsumował i podszedł do szafy, z której wyciągnął swoje robocze ubranie, czyli elegancką koszulę i jeansy z wysokim stanem. Tylko takie nosił. Nie cierpiał biodrówek. Ubrał się i poszedł do łazienki by opłukać twarz zimną wodą. Włosów nie układał. Idealne były w swoim nieładzie. Zabrał dokumenty, portfel i klucze od mieszkania. Wyszedł pospieszne, żeby zdążyć chociaż na ostatnie sztuki świeżego pieczywa.
Na zewnątrz zapowiadał się słoneczny dzień. Dzieci wybierały się do szkoły. Olgierd patrzył na nie oczami pełnymi nadziei i dziecięcej radości, jaka drzemała w nim w ogromnych ilościach, ale czasy już nie pozwalały na to, aby być dzieckiem zbyt długo. Tak bardzo chciałby im powiedzieć, żeby cieszyły się zabawą póki mogą… Zmierzały do szkoły czyli pralni mózgów, gdzie wpajano im jak bardzo mutanci są źli, czyli Olgierd też. Jak mordują, gwałcą, kradną. Czy brunet to robi? Nie… może zabije i troszkę kradnie, ale tylko po to, żeby przetrwać. A to wielka różnica. Dorośli zaś pomykają do pracy, która od czasu okupacji bardzo się zmieniła. Jest wykańczająca, trwa długo, a nie ma co wspominać o prawach pracownika. Zależy też, jak kto się ustawi. Litwin miał to szczęście, że dobrze się ustawił. Inni nie mają takiego szczęścia. Takiego szczęścia nie mają młode prostytutki, które z rana ukrywały się w ciemnych uliczkach i starych opuszczonych budynkach, gdzie przywracały się do porządku po pracowitej nocy. Takiego szczęścia nie mieli chłopcy w jego wieku, którzy nie raz próbują w biały dzień kogoś obrabować. Lub puszczają się jak kobiety. Takiego szczęścia nie mają niektóre sieroty proszące przechodniów o pieniądze lub jedzenie. Olgierd zawsze kupował więcej pieczywa i częstował w nim te dzieci ulicy, których rodzice albo zostali uwięzieni albo przesiedleni. Dobre życie mieli bogaci i Ci, którzy mieli dobre kontakty… albo po prostu umieli dawać sobie radę w takim życiu.
- Czemu tak musi być? – zapytał sam siebie w myślach.
Kiedy zobaczył z daleka piekarnię zobaczył także kolejkę. No tak, swoje trzeba było odstać. Zajął więc miejsce i czekał jak grzeczny obywatel. Ponadto zauważył po drodze żołnierzy na służbie popijających sobie kawkę ze Starbucksa. Zaśmiał się w duchu na ten widok i porównał go sobie z młodymi, którzy ledwo wiązali koniec z końcem. Wojna takimi rządziła się prawami. Jedni musieli tracić człowieczeństwo, żeby żyć inni popijali sobie kawę z najdroższej i najbardziej komercyjnej kwiaciarni ever.
Zanim zdążył kupić świeży chleb minęło trochę czasu. Kolejka nie była ogromna, ale jednak 10 minut trzeba było odstać. Ze spożywczym towarem wracał tą samą drogą. Po drodze wstąpił do kilku ciemnych zakamarków i rozdał część pieczywa, które kupił. Niektórym znanym innym nieznanym osobom, czasami z miłym słowem czasami z obelgą. Różnie było, ale tego dnia nie było najgorzej. Spotkał koleżanki po fachu – Ankę i Zośkę, które za kontenerami restauracji próbowały zrobić sobie pranie przy hydrancie. To nie była dla nich owocna noc. Poznał także Wojtka – młodocianego złodzieja, który próbował mu tydzień temu zwinąć portfel. Nie krzyczał jednak na chłopca, tylko oddał mu dwie bułki. Wojtek obiecał, że nigdy więcej nie będzie próbował okraść Olgierda. Spotkał też typowego warszawskiego menelka, który leżał między chodnikiem, a wgłębieniem w ścianie. Był cały brudny i śmierdzący. Głowę miał opartą o ścianę, a twarz schowaną w czapce. Litwin kucnął przy nim i lekko go obudził. Przywitał się, dał jeszcze ciepły chleb i pożegnał odchodząc do domu. Człowiek wybity z letargu sennego zupełnie nie wiedział, co się dzieje, ale zapewne gdyby wiedział obdarzyłby bruneta wdzięcznym spojrzeniem.
Po drodze chłopak mijał wiele pięknych sklepów. Mijał cukiernię pełną kolorowych wypieków, w których kręciły się rozpieszczone dzieci szukające najbardziej wyszukanych smakołyków; sklep w butami, w którym znał sprzedawcę i dostawał 30 % rabatu na buty; księgarnię, w której pełno było propagandowych i pełnych kłamstw książek; spożywczak, w którym chłopak kupował słodkości, kiedy miał zły nastrój; warzywniak, w którym doskonale znał panią sprzedawczynię, która zawsze dawała mu najlepsze okazy i kwiaciarnię, do której nigdy nie miał za bardzo czasu, żeby zajrzeć. Zatrzymał się przy niej na dłuższą chwilkę widząc wiązanki, doniczki z cebulkami, stroiki i małe okazjonalne bukieciki. Olgierd sięgnął pamięcią do swojego kalendarza, w którym miał zapisanych klientów i klientki. Pierwszą w tym dniu miał Elizę, która była już kobietą w podeszłym wieku żyjącą w bogatej willi. Spokojnie… Olgierd grał tam w szachy, grzał się przy kominku, brał lekcje pianina i oczywiście dyskutował z dojrzałą wdową. Postanowił wyjść poza schemat i kupić kobiecie bukiet czerwonych róż. Z pewnością prezent ucieszyłby kobietę, a warto czasami dać coś od siebie, żeby klient nie myślał, że wszystko robi się tylko dla pieniędzy. Brunet upatrzył sobie jeden ładny, ale skromny bukiecik. Wziął go w dłonie i wszedł do środka, żeby zapłacić.
- Dzień dobry – powiedział donośnym głosem.

< Stefka, mój kwiaciarzu? >