M

sobota, 14 kwietnia 2018

Od Cedrika do Antoniego

Nagrzany od południowego słońca skwer, nie wyglądał zachęcająco. Wcale nie chodziło tu jedynie o temperaturę, ale także dwóch policjantów przechadzających się jego ścieżkami. Rozmowa zajmowała ich uwagę do tego stopnia, że nawet nie zwrócili uwagi na postać skrytą w cieniu starej wierzby. Wyglądała ona nader karykaturalnie. Długie, czarne spodnie, płaszcz o podobnej barwie oraz okulary przeciwsłoneczne na nosie  przy tej pogodzie zdawały się zamierzoną parodią. Wampirzego charakteru dodawał mu także przeraźliwie blady kolor skóry. Pół leżał, pół siedział rozwalony na jednej z ławek ustawionych po dwóch stronach żwirowej dróżki. Drzemał, ponieważ krwiopijcy śpią przeważnie w dzień. Był to może dość niecodzienny widok, jednak stróżowie prawa nie zwrócili uwagi na miernego cosplayera, ceny maści na odciski wydawały się o wiele ciekawszym tematem. Chwilę później wrócili do patrolowania ulic, na których tylko sporadycznie pojawiał się przechodzień. O tej godzinie ciężko było znaleźć kogoś, kto, zamiast pracować wałęsał się po mieście.

Mężczyzna, przypominający nieco w swej prezencji bezdomnego, podrapał się po płaskim brzuchu i poprawił okulary. Zamlaskał cicho, czując suchość w ustach, które szybko wykrzywił grymas niezadowolenia. Jeszcze kilka kolejnych minut tkwił w bezruchu, a następnie podniósł się do pozycji pionowej z męczeńskim westchnieniem. Nie trudno sobie wyobrazić, że najmniejszy wysiłek fizyczny w tym ubraniu powodował przegranie. Promienie słońca spadające z nieba, niczym świetliste sztylety wcale nie pomagały. Brunet przeciągnął się leniwie niczym kot i odgarnął przetłuszczone włosy do tyłu. Nieco niepewnie podszedł do miejsca, gdzie światło przechodziło w cień. Z wyraźnym ociągiem wystawił dłoń na działanie najbliższej Ziemi gwiazdy. Nie trwał tak długo, ponieważ szybko ją cofnął, równie leniwym gestem. Z jego ust wyleciało kolejny głębszy, pełen nostalgii oddech. W końcu jednak musiał zrobić to, na co zbierał się od kilku minut. Ruszył ulicą, prawie roztapiając się, niczym sorbet truskawkowy w rożku, po jakiejś godzinie od zakupu. Dotarcie do najbliższego spożywczaka, zajęło gorszej wersji Drakuli chwilę, która stała się jedną z najdłuższych w jego życiu. Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność jak ser na prawidłowo przyrządzonej pizzy.
Gdy tylko dotarł do upragnionej, klimatyzowanej oazy, czuł się podobnie do pływaków wracających z treningu. Woda w postaci poty spływała po nim stróżkami, otarł więc czoło. Sprzedawczyni była zbyt zajęta swoim telefonem, by odpowiedzieć na dzień dobry. Ba, młoda kobieta, o włosach w kolorze różowej gumy balonowej, z niebieskim pasemkiem i wieloma tatuażami nie raczyła nawet podnieść wzroku. Zawzięcie stukała paznokciami o ekran urządzenia. Właśnie zasypywała wiadomościami swojego chłopaka, całkowicie ignorując fakt, że oboje pracują. Zmęczony upałem mężczyzna podszedł do jednej z lodówek, wyciągnął butelkę wody. Zachował całkowitą ciszę, podchodząc do kasy i stawiając napój na ladzie. Może i wyglądał dziwnie, ale o brzmieniu nie dało się tego powiedzieć. Jego kroki nie były ciężkie ani donośne, wręcz przeciwnie. Czasem tylko stare trampki zapiszczały na jakiejś powierzchni. Bardzo ich nie lubił.
Ponury klient musiał odchrząknąć kilka razy, zanim dziewczyna podniosła na nieco znudzony wzrok. Dopiero gdy przyjrzała mu się uważniej, uniosła pytająco brew, jednak nic nie mówiąc, skasowała produkt.
- Dwa pięćdziesiąt się należy - powiedziała, powracając do swojej pierwotnej obojętności.
W końcu nie tacy wariaci chodzą teraz po ulicach, a ona chciała jedynie spokoju. Chorobliwie blady człowiek zapłacił, marudząc pod nosem o kosmicznej cenie wody i zgarniając ją, wyszedł ze sklepu. Znów z nieba zalał go żar. Powietrze unoszące się nad ulicą drżało nieustannie, sugerując, pozostanie w domu. Mężczyzna w płaszczu nie mógł sobie na to pozwolić. Przypomniał sobie o swojej pracy, która nie mogła już dłużej czekać. Kilka metrów dalej jego stopy już płonęły żywym ogniem i dałby sobie rękę uciąć, że podeszwy w jego trampek zaczęły się topić. Chodnik zdawał się stworzony z rozgrzanych do czerwoności węgli. Nie ma się tedy czemu się dziwić, że z ulgą przyjął skręt w jedną ze starych, zapyziałych i niedopuszczających słońca uliczek. Popijał od czasu do czasu zakupiony płyn. Każdy przy zdrowych zmysłach omijałby takie miejsca szerokim łukiem. Wcale nie chodzi tu o to, że bohater tego tekstu ma nie równo pod sufitem, chociaż ciężko temu zaprzeczyć. Prawdopodobnie wielu specjalistów stwierdziłoby jednak pozytywny wynik testu na problemy z psychiką. Podróż przez wypełnioną graffiti, śmieci i smród alejkę nie należała do najprzyjemniejszych. Głównie ze względu na ten trzeci czynnik. Węch bruneta był znacznie lepszy niż normalnego człowieka i każdy wdech doprowadzał go do obłędu. Pewnie teraz powinno zdarzyć się coś ciekawego z poziomu czytelnika lub narratora. Napaść, strzały, niebezpieczeństwo, akcja. Nic takiego się nie stało. Postać opuściła nieprzyjemną przestrzeń w spokoju i przeszła na drugą stronę drogi, nie zwracając uwagi na jadące samochody. Cała jej uwaga skupiła się jedynie na numerze zawieszonym przy drzwiach kilka metrów przed nim. Może dzięki przypadkowi, może refleksowi kierowców, nic go nie potrąciło. Kiedy znalazł się znów na chodniku i przestał stwarzać zagrożenie wypadku, przyjrzał się drzwiom uważniej. Nie było w nich nic, a nic szczególnego. Ot co zwykłe, drewniane drzwi, jednej z kamieniczek. Tego dnia  miał szczęście. Jeśli po wydarzeniu na ulicy ktoś miał co do tego wątpliwości, to uchylone drzwi, prowadzące na klatkę schodową powinny je rozwiać.
Wślizgnął się cicho do środka. Nie zajęło mu długo wspięcie się na piętro. Już minutę później dobijał się do drzwi jednego z mieszkań. Miał cichą nadzieję, że nikt nie otworzy. Dawno nie mógł się na niczym wyżyć, a wyważenie drzwi zaliczało się do przyjemniejszych elementów jego pracy.
Na jego nieszczęście chwilę później stanął przed nim młody mężczyzna. Niecodzienny kolor włosów oraz okulary od razu rzuciły się w oczy człowiekowi w płaszczu. Nie chciał czekać na żadne niewygodne pytanie ze strony mieszkańca kamienicy. Ze sporej wielkości kieszeni wyciągnął pistolet, który wcale nie miał nikogo zabić. Wystarczył on jednak, by oczy skryte za szkłami rozszerzyły się w pierwszym przypływie strachu i zaskoczenia. Był to ten moment, kiedy jeszcze nie do końca przeanalizuje się wszystkie informacje, jednak ciało już czuje zagrożenie. Brunet z szerokim uśmiechem wystrzelił z dziwnego urządzenia. Dźwięk był może i podobny do użycia broni. Pociskiem okazała się jednak strzałka z zieloną, neonową substancją. Sekundę później była już pusta. Obaj mężczyźni nadal stali w bezruchu, żaden z nich nie drgnął. Jeden z powodu szoku, drugi oczekiwania. Chwilę później w jego oczach pseudowampira zatańczyło rozczarowanie. Westchnął ciężko zawiedziony, że nic nie zamierzało się stać. Płyn, który w teorii miał zgromadzić się na wysokości krtani mutanta, tworząc zielonego sińca, nie zadziałał. Oznaczało to, że otrzymał zły adres lub po prostu go pomylił. Teraz musiał się tłumaczyć.
- Przepraszam za pomyłkę - rzucił chłodno, dopiero to wyrwało jego niedoszłą ofiarę ze stanu ogólnej niemożności.

<Antek?>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz