M

sobota, 31 marca 2018

Od Kordiana do Fajki

Czwartkowy wieczór. Dzień jak co dzień można powiedzieć. Olgierd pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem pracuje. A jak pracuje? Oczywiście jako mężczyzna do towarzystwa dla nieszczęśliwych dam, których mężowie albo przymusowo zostali wcieleni do wojska, zostali przesiedleni lub nawet uwięzieni z nikomu nie znanych powodów. Czy chłopaka to obchodziło? Zawsze. Choć nie okazywał tego za bardzo. Myśląc o tym, że nie wiele by brakowało, a stałby się jednym z nich, ciarki przechodziły po całym jego chuderlawym ciele. Zaraz do głowy wbijały się rymy, poematy, ballady, które mógłby napisać o cierpieniu wybitnych mężów, ojców i braci. Nie krył się z nimi. Wygłaszał je na głos zdobywając zbolałe serca swoich klientek, które jeszcze bardziej wtulały się w niego i płakały po ogromnych stratach. To lubił w tej pracy i może… w tej wojnie? Ludzie szukali nie tyle przygód erotycznych, co po prostu zrozumienia, rozmowy, troski, bliskości i możliwości wygadania swoich problemów bez strachu, że i one zostaną aresztowane. Oggi nie był jednym z tych, którym zależało tylko na pieniądzach. W rzeczywistości zawierał ogromne przyjaźnie ze swoimi klientami i klientkami. Zdarzało się nader często, że nie brał opłaty albo przekazywał ją na podziemny Kościół. Nie były to łatwe decyzje. Wybrać pomiędzy sytym obiadem, a dziesięcioma obiadami dla biednych i poszkodowanych. Jednak brunet zawsze wybierał cudze dobro.
Tego dnia lokal był wyjątkowo zadymiony. Mogłoby się wydawać, że gości otaczała magiczna mgła, które spowalniała biegnący z zawrotną szybkością czas. W tle grała wolna muzyka do wolnego, intymnego i subtelnego tańca. Niektórzy bujali się w jej rytm na parkiecie jakby otumanieni magiczną mgłą. Olgierd siedział wygodnie oparty na skórzanej kanapie. Po jego prawej stronie leżała jego klientka wtulona w silniejsze niż komukolwiek mogłoby się wydawać ramię poety. Chłopak ze zmęczeniem obserwował towarzystwo i sam zaczął źle się czuć. Nadmiar dymu zdecydowanie mu nie służył. Westchnął przeciągle i wziął kolejny łyk soku. Barbara, bo tak miała na imię jedna z jego stałych klientek, spała wtulona w jego ciało, ale to nie był miły syn. Co chwila marszczyła oczy i stękała, co było znakiem, że obrazy, które widzi przed oczami nie są dla niej miłe.
- Sny to wiadomości od Boga – powiedział do siebie szeptem – Nie należy ich przerywać – dodał po czym ponownie zamilkł na dłuższą chwilę. Patrzył tępo przed siebie pozwalając sobie na małą retrospekcję, w której przypominał sobie pewne nostalgiczne momenty z życia. Lekko i powoli sięgnął do kieszeni swojej marynarki i wyciągnął z niej paczuszkę eleganckich niemieckich papierosów. Wyjął z opakowania jednego i włożył do ust. Paczkę odłożył na miejsce, by nie kusić losu zgubieniem wcale nie tanich szlugów w barze pełnym sępów. Z wewnętrznej kieszeni kamizelki wyciągnął zippera, którego nabył za niewielkie pieniądze na podziemnym pchlim targu, gdzie ludzie sprzedając pamiątki rodzinne i towary zagraniczne próbowali się utrzymać w czasach wojny. Odemknął i zapalił papierosa od mocnego płomienia. Kiedy miał już wolną rękę, powoli i z nostalgią zaciągał się kolejnymi dawkami dymu. Jakby wokół niego było nie dosyć dziwnej mglisto-dymnej poświaty, wypuszczał kolejne ilości dymu z ust. Myślał. Myślał o tym, jak bardzo grzeszne ma życie. Jak bardzo odwraca się od Boga i mimo, że spowiada się regularnie co tydzień, nadal popełnia te same grzechy, nie próbując się nawet poprawić. Ale jak inaczej mógłby zarobić na życie? Nie mógł, ale mógł żyć pobożnie w bocznych uliczkach jedząc resztki z okolicznych knajp. Przecież dla Boga trzeba poświęcić wszystko, bo po śmierci człowiek dostaje nagrodę za ciężkie życie na ziemi. Zresztą… czym jest teraźniejszość wobec wieczności? Niczem. Prochem. Człowiek za wszelką cenę powinien dążyć do Boga, nie do wygody życia…
I gdyby nie to zamyślenie to zapewne od razu zauważyłby, że dym zaczyna się poruszać w różnych kierunkach jednak do jednego celu – do jego osoby. Z letargu został wybity dopiero wtedy, kiedy centralnie przed jego twarzą zaczęła się formować postać przypominająca człowieka. Jego wyraz twarzy nie zmienił się do momentu, kiedy ów postać przybrała idealnych kształtów kobiecego ciała i wyrazu twarzy. Jego szczęka momentalnie opadła w dół, źrenice zmniejszyły się do rozmiarów ziarenek pszenicy a temperatura diametralnie wzrosła. Zamrugał kilka razy i popatrzył na palonego papierosa.
- Co do cholery? – zapytał przyciszonym głosem i spojrzał na kobietę. Miała delikatne rysy ciała, subtelnie zaokrąglone biodra i oznakę szczodrości Matki Natury w postaci pięknych, jędrnych piersi. I można by pomyśleć, że do Olgierda przybył anioł z Boskim posłannictwem, jednak twarz owej zjawy nie wydawała się być anielską. Miała harde, nieustępliwe spojrzenie nieakceptujące żadnego sprzeciwu, brwi skrzywione w oznace odrazy i wrogości wobec obiektu objawienia, a także usta, które jak na oko Olgierda nie śmiały się od dobrych kilku stuleci, jeśli mówiliśmy o duchu.
- Musicie stąd uciekać – oznajmiła na samym początku zimnym, oschłym tonem, aż bruneta przeszył dreszcz. Ten chłód przeszedł aż do mózgu chłopaka mrożąc na chwilę wszystkie rymowane myśli, jakie chciał wtedy powiedzieć. Jednak jeden fakt był niezaprzeczalny – jakaś być może pozaziemska lub Boska osoba stała właśnie przed nim. A on siedział po prostu i w zasadzie kompletnie nie wiedział co ma powiedzieć. Był cały sparaliżowany ze strachu. Nawet nie zauważył, że przestał oddychać. Postać na ten widok wydała się być zażenowana. Wykręciła donośnie oczami i ponownie zmierzyła Oggiego zimnym spojrzeniem.
- Jak chcesz zginąć zabity przez SS to proszę bardzo. Mi to nie robi różnicy – wyrzekła chłodno. Młodzieniec jeszcze raz uważnie przyjrzał się swojemu szlugowi i stwierdził szybko, że to na pewno oryginalny papieros bez żadnych szatańskich domieszek. Ponadto na pewno nie Boskie posłannictwo, prędzej szatańskie zważając na ton głosu i wyraz twarzy. Nie ważne. Chęć życia chłopaka nie pozwalała mu na pogodzenie się tym razem ze swoją duszą romantyka, która nakazywała pleść ballady o zjawisku, które się przed nim ukazało. Obudził więc Barbarę, która wybita ze snu kompletnie nie wiedziała, co się dzieje. Prawdopodobnie nie zauważyła nawet owej postaci, choć… może nie miała możliwości jej zobaczyć. Z pewnością była zwykłym człowiekiem. Postać przemieściła się bliżej cienia i dodała.
- Ratuj każdego kogo zdołasz – i rozpłynęła się, na powrót stając się mglisto-dymną poświatą. Chłopak szybko zgasił papierosa, by nie wywołać żadnego pożaru rzucając go gdzieś w bok i rzekł do swojej klientki.
- Musimy stąd uciekać. Bardzo szybko. Zabierz swoje rzeczy i biegnij na górne piętro. Tam się spotkamy – i już chciał iść ratować innych, ale kobieta zatrzymała go.
- Ale Oggi… co się dzieje? Dlaczego mam uciekać? O co chodzi? – zadawała masę pytań, na które sam chłopak nie znał odpowiedzi. Zdenerwował się trochę jak to w obliczu śmierci.
- Po prostu idź, nie pierdol. Jak chcesz żyć to w podskokach biegnij na poddasze i zgarniaj po drodze każdego kogo zdołasz, rozumiesz?! – krzyknął jej w twarz. Czarnowłosa zesztywniała ze strachu, jej oczy zalały się łzami jednak po kilku sekundach zaczęła szaleńczo biec w stronę schodów, a potem w górą na poddasze. Olgierd tylko słyszał, jak po drodze budzi gości siedzących przy stolikach dla VIP’ów. W tym czasie czarnowłosy myślał jak uratować tyle ludzi przed niemiecką milicją. Gdyby krzyknął, że zaraz wparują SS-mani wszyscy by się pozabijali, żeby wyjść przez główne lub tylne drzwi, a znając życie tam spotkałoby ich rozstrzelanie. Pobiegł więc między stolikami do sceny i zabrał mikrofon leżący koło DJ’a.
- Proszę Państwa, nie śpimy! Zabawa nadal trwa. Klub przygotował niespodziankę. Pokaz sztucznych ogni! – na te słowa tłum zawtórował oklaskami, krzykami i gwizdami zadowolenia – W tym celu wszyscy przenosimy się na dach. Proszę zgarnąć ze sobą śpiących przyjaciół. Nikogo nie może to ominąć! Zapraszamy! – dodał zachęcająco i napotkał wściekły wzrok DJ’a, który zapewne plan na ten wieczór znał doskonale. Już chciał się rzucić na chłopca, ale ten wyciągnął swój mały rewolwer i wycelował w mężczyznę, który na widok broni momentalnie zbladł.
- Spróbuj tylko pisnąć słowo, a Cię zastrzelę. Zaraz wparują tu SS-mani. Jeśli Ci życie miłe to radzę… wypierdalaj na dach! – warknął niesympatycznie Oggi. Muzyk bez słowa ominął uzbrojonego siedemnastolatka i szybko zaczął zmierzać do schodów. Sala zaczęła pustoszeć. W tym czasie Olgierd porysował na ścianach przy wejściu i oknach podstawowe kręgi transmutacyjne, które przez pośpiech nie były dziełami sztuki, jednak były w stanie pełnić swoją funkcję. Chłopak niesamowicie się spieszył. Jego myśli były wszędzie i nigdzie jednocześnie. Coś mu mówiło, żeby ratował siebie po to on jest poetą i gniazdem zasilającym naród, jednak jego wiara i przekonanie o wartości poświęcenia życia za innych ludzi nie pozwalała mu pozostawić tych osób samym sobie. Kiedy kończył rysowanie ostatniego zaczął czuć dudnienie ziemi jakby od marszu i jazdy. Do uszu dochodziły mu krzyki i szumy oddziału. Nie był nieziemsko wielki, ale był w stanie z łatwością zabić całe towarzystwo z klubu. Ponadto Olgierd go nie widział, więc nie mógł być pewien liczebności. Przebiegł szybko na środek sali o mało co nie przewracając się na jednym ze schodów. Narysował ostatni okrąg na ziemi i przyłożył do niego dłonie. Po pomieszczeniu zaczęły poruszać się niebieskie błyskawice, które dążyły do jednego z kręgów na ścianach. Po kilku sekundach podłoga zaczęła się obniżać. Materiał, z którego została wykonana przenosił się na drzwi i okna tworząc mur z betonu i paneli. Z pewnością było to w stanie opóźnić akcję wojska, które może się zdziwić na widok takich umocnień. Tym bardziej, że nie spodziewało się, że goście się spodziewają. Kiedy już zaczęli otaczać budynek, Olgierd szybko się stamtąd wycofał. Wbiegł po schodach na pierwsze piętro, a potem na drugie. Nikogo nie spotkał po drodze. Nie mógł poświęcić czasu na to, żeby sprawdzać pokoje i łazienki. A przynajmniej nie wtedy. Musiał pomóc uciec tym, którzy byli na dachu. Od biegu brakowało mu już tchu, ale strach i adrenalina sprawiały, że stawał się innym człowiekiem. Było go stać na o wiele więcej niż normalnie.
Na poddaszu stali już troszkę zniecierpliwieni goście. Hałasy z dołu powodowały to, że nie było słychać rozmów i krzyków z góry. Olgierd przepchnął się przez tłum i znalazł się na krawędzi dachu. Jedyną szansą na przeżycie tych ludzi było zrobienie mostu prowadzącego od dachu klubu do następnych i następnych i następnych… tak by mogli spokojnie się rozejść i ukryć. Bez ociągania siedemnastolatek zaczął resztką kredy rysować małe okręgi na betonowej obudowie dachu. Nim ludzie zorientowali się, co się dzieje, most na drugą stronę już był gotowy. Zaczął zaganiać wszystkich do przejścia, ale nie wszyscy chcieli dać się tak od razu. Wtedy chłopak w swojej niecierpliwości i złości łapał takiego delikwenta za kłaki i pokazywał drugą krawędź dachu, gdzie oddział próbował przejąć budynek. Wtedy taki osobnik pierwszy pchał się do mostu informując innych o tym, co zobaczył. Zaczęła rozwijać się wśród gości panika, a ich głosy zaczęły być równe z głosami z dołu. Jeszcze chwila, a mogliby zostać wykryci. Chłopak nie dość, że bał się o życie swoje to jeszcze o życie innych. Cały trząsł się ze strachu, złości i bezradności. Jego najmniejszy błąd mógł kosztować życie tak wielu ludzi, a oni zamiast z nim współpracować to darli mordy i szaleli, jakby nie mogli po prostu w ciszy przeżywać myśli o śmierci. Było wiec tylko jedno wyjście… chłopak przebiegł na drugi dach wyprzedził tłum i stanął przed nim. Wyciągnął swoją nikłą spluwę, ale jednak spluwę i skierował w stronę tłumu. Oczy każdego, dosłownie każdego były pełne przerażenia i strachu. Oggi nie miał zamiaru ich zabijać, to było oczywiste, ale musiał ich uciszyć. Położył palec na ustach nie spuszczając broni z celu. Wszyscy zrozumieli komunikat. W momencie jedyne co słyszał to strzały, wybuchy i przekleństwa z dołu. Przechodzili dalej. Z dachu na dach. Brunet tworzył kolejne mosty, by wyprowadzić lud jak najdalej. Kiedy wraz z grupą znajdowali się już z dala od wojsk, Olgierd zarządził powolne rozdzielanie grupy. Wypuszczenie wszystkich na raz wywołałoby podejrzenie. Na każdym kolejnym budynku wypuszczał po 7 osób, które już we własnym zakresie musiały jakoś zejść na parter i rozejść się tak, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeć. Zajęło to chłopakowi dobrą godzinę, jednak początkowa akcja z pistoletem sprawiła, że nikt nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tym bardziej jeśli ktoś połapał się, że dzięki alchemii może sobie zrobić kałasznikowa i wszystkich rozstrzelać na miejscu. Kiedy odprowadził ostatnie dwie osoby postanowił wrócić na miejsce rozejrzeć się, jak potoczyły się sprawy. Samotny powrót mostami był o wiele szybszy. Poza tym… musiał usunąć jakiekolwiek oznaki swojej działalności. Starał się być jak najbardziej niepozorny w swojej wędrówce, ale był wieczór. Noc rozwijała nad chłopakiem ciemny płacz tajemniczości i mroku. Nikt o zdrowych zmysłach lub prostym umyśle nie spędzał rozgwieżdżonej nocy pod gołym niebem na dachu swojego domu. Poza tym… jaka była pewność, że nie zaatakuje helikopter wojskowy, który czasami robił krótkie patrole nad miastem?
Brunet powolutku docierał do miejsca, gdzie był planowany atak na klub. Kiedy zbliżał się do budynku, robił to o wiele ostrożniej niż dotychczas. W jednej kieszeni w zasięgu ręki miał kredę, w drugiej ręce trzymał swój maleńki rewolwer. Wokół panowała zupełna cisza. Chłopak wziął kilka wdechów i wychylił się. Nie zobaczył jednak nic co mogłoby go zaskoczyć. Trochę ruin związanych z próbami dostania się do budynku, kilku kręcących się tu i ówdzie milicjantów oraz zapewne całą bandę biegłych w środku, którzy mieli za zadanie rozpracować zjawisko, które wydarzyło się w środku. Odetchnął cicho i schował się ponownie. Stwierdził, że nie ma sensu pokazywać się w otoczeniu klubów przez najbliższy czas. Szybko i zwinnie uciekł z miejsca zdarzeń, by odpocząć i ułożyć sobie wszystko w głowie.
Od ponad trzech godzin panowała godzina policyjna, ale chłopak nie miał zamiaru spacerować po największych i najbardziej za dnia ruchliwych parkach w Warszawie. Skakał z dachu na dach niwelując po sobie ślady, aż znalazł się na dachu swojej kamienicy. Wynajmował tam maleńkie mieszkanie, które jak dla jednego małego poety było przytulną ostoją spokoju. Olgierd usiadł na krawędzi. Rozejrzał się wokoło, ale nikogo nie zauważył ani nie usłyszał. Nadal nie mógł uwierzyć w to co się stało. Spojrzał na swoje ubranie. Był cały z kurzu. Gdzieniegdzie zauważył przetarcia, dziury i strzępienia eleganckiego ubioru. Westchnął zniechęcony.
- Trzeba zainwestować w nowy – powiedział do siebie i sięgnął do kieszeni po paczkę swoich papierów, które obecnie były jedyną formą relaksu, na jakie mógł wtedy sobie pozwolić. Odpalił zapalniczką i zaciągnął się rakotwórczym dymem. Nie minęła minuta, jak całe emocje opadły i na powrót do ciała powrócił duch – duch wrażliwego romantyka z depresją.
Całe wydarzenie, jakiego był świadkiem powróciło jak bumerang. Chłopak podsunął pod siebie kolano, oparł na nim łokieć, a na dłoni osadził ciężką od smutku i strachu głowę. Palił powoli, a po policzkach kolejno spływały mu łzy.
- Co to było w ogóle… - zaczął – Kuźwa… - jego umysł pełen był dziwnych myśli, pytań, na które nie znał odpowiedzi. Na dodatek stres sprawił, że dostał migreny – Boli mnie głowa… - westchnął. A mimo to palił dalej, jakby palenie szluga ukoiło jego ból.

< Fajka? Co ty robiłaś przez ten czas? ;3 >

Od Stefki CD Usagi

Kolejny dzień na tych starych śmieciach. Zadanie na dziś? Nie wpaść pod ślimaki czołgu, nie podpaść w żaden sposób żołnierzom na patrolu i może zrobić jakieś zakupy, bo lodówka świeciła pustkami, nie licząc tej brązowej butelki z resztką piwa sprzed tygodnia. Cholernie nie chciało mi się go wylewać. Wracając, no, ogólnie rzecz biorąc standardowy pakiecik tej obrzydliwej sielanki, której miałem już naprawdę powyżej uszu.
Zawalone ulice, kitrające się po ciemniejszych uliczkach dzieciaki i te pierdzielone obchody, gdzie nikt nie był właściwie bezpieczny, nawet neutralny cywil. Ba, neutralny cywil był w szczególności zagrożonym gatunkiem, jak nie konspiracja, bo sprzedasz nas wojsku, jak nie wojsko, bo pewnie trzymasz z konspiracją, to inny cywil, bo debilowi się ubzdura, że na pewno, ale to na sto procent jesteś anomalią, bo przecież krzywo ci się z oczu patrzy i chcesz go ciachnąć szybciej, niż zdążyłby powtórzyć imię swojej matuli. Naprawdę, pierdolę taką politykę, w jakim świecie przyszło mi żyć?
Odpaliłem papierosa, zaciągając się i dokładnie obserwując okolice, oczywiście ze względnie głupkowatym wyrazem twarzy, taktyka na skończonego idiotę dobrze sprawdzała się w ostatnim czasie i nie zapowiadało się na to, żeby akurat ta kwestia poddana została jakimkolwiek zmianom. Ani okupanci, ani rebelianci nie mieli ochoty cackać się z podstarzałym, nieco pozbawionym zdrowych zmysłów panem z kwiaciarni, prawda? A nawet jeśli, to sam zadbam o to, żeby w trybie natychmiastowym stracili zainteresowanie moją osobą.
Widok spierdzielającego przed żołnierzami chłopaczka o poranku był jak miód na połamane serducho, wystarczyło podstawić pod tego nutkę z Benny Hilla, patrzeć i zrywać boki, a w rzeczywistości najlepiej się nie przyglądać, bo będziesz następny.
Przy okazji, dla podkręcenia skali komiczności całej sytuacji, musiał wbić się jak taran w jakąś bogu ducha winną kobietę, przewrócić ją i popędzić dalej ile sił w tych chudych nóżkach.
— Powinieneś uważać jak biegasz! — wrzasnęła za nim rozjuszona nastolatka. Rozjuszona nastolatka z uszami, która siedziała na ziemi, idealnie na torze wyznaczonego dla naszych władców osiedla z karabinem zamiast pałki.
Oczywiście jak bardzo bym nie chciał zostać w tej całej sytuacji typowym, szarym Kowalskim, który będzie tylko oglądał cały teatrzyk, tak musiał, jak zawsze zresztą, załączyć mi się tryb Matki Teresy z Katapulty i jak ostatni głąb podreptałem do kobiety, by złapać ją za ramię i zacząć ciągnąć go góry.
— Wstajemy, wstajemy, no, chyba że chcesz, żeby ci nasi strażnicy miejscy uszęta upierdolili przy samym łbie — warknąłem, dalej starając się postawić kobietę na nogach.

Od Usagi

Byłam na łące. Kolorowe kwiatu otaczały mnie, a czyste, niebieskie niebo na którym świeciło przepiękne słońce. Stałam sama, a postać która stała przede mną była niewyraźna. To co widziałam to to, że ta osoba się uśmiecha. Jego uśmiech był ciepły, miły dla oka. Coś powiedział jednak ja tego nie usłyszałam. Słońce oślepiło mnie, a tej osoby nie było. Otworzyłam swoje oczy. To był tylko sen. Zwykły sen. Położyłam dłoń na swoim czole. Promienie słońca wchodziły przez okno i padały wprost na moją twarz. Czułam jak moje nogi są ciężkie. Jakby ktoś na nich spał. Przeszłam do pozycji siedzącej. Zwróciłam swój wzrok na moje nogi. Był to tylko Ryuu, który zamienił się w pande. Wyglądał uroczo gdy spał. Wzięłam delikatnie swoje nogi z których zrobił sobie poduszkę.

Uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem.
- Ryuu wstawaj! - stanęłam, a on otworzył swoje małe pandzie oczy. Wzięłam go na ręce. Był trochę ciężki, ale nie było aż tak źle. Postawiłam go na blacie kuchennym. Wciąż był śpiący. Zrobiłam nas śniadanie, które zjedliśmy wspólnie.
- Czy masz przez cały dzień zamiar być panda? - zapytałam się, a on spojrzał na mnie.
- Tak - odparł krótko, uśmiechając się delikatnie.
- To zrób coś, żebyś nie był taki ciężki - powiedziałam po czym udałam się do łazienki. Wzięłam prysznic po którym się odrobinę rozluźniłam. Sen wciąż tkwił mi w głowie, zwłaszcza ten moment w którym próbuję mi coś powiedzieć. Zupełnie nie wiedziałam co powiedział.
Ubrałam się i przygotowałam do wyjścia. Ryuu zawiesił się na moim ramieniu. Jego waga była lżejsza od tej porannej. Pogłaskałam go po głowie. Wyszliśmy oboje z naszego mieszkania i ruszyliśmy na miasto. Dostałam rozkazy, aby przyjrzeć się pewnej sprawie. Od jakiegoś czasu coś się działo, ale nikt jeszcze nie wiedział co. Ja miałam się o tej sytuacji dowiedzieć więcej. Schowałam swoje uszy pod czapką. Nie chciałabym mieć przez to jakichś problemów. Idąc sobie spokojnie ulicami, które nie były za bardzo zatłoczone, rozglądałam się do okoła. Nie wiem jak to się stało, ale chłopak który przed czymś uciekał wpadł wprost na mnie. Ja upadłam na ziemię, a moja czapka spadła mi z głowy. Szybko wzięłam ją do ręki i założyłam na głowę. Spojrzałam się na siedzącego Ryuu na moim ramieniu. Na szczęście nic mu nie było.
- Powinieneś uważać jak biegasz! - spojrzałam się na niego będąc trochę zła.

<Jakiś chłopak?>

Od Rene CD Fajki

Musiałam to zrobić. Po prostu musiałam.
Wyrwać się z tego miejsca, pooddychać trochę świeżym powietrzem i przemyśleć parę spraw. Gdyby ktoś mnie przyłapał, powiedziałby, że zachowuję się głupio i nieodpowiedzialnie. A może ten ktoś by zrozumiał. Tam, pod ziemią, wszystkie moje myśli plączą się i nie chcą złożyć w sensowną całość - duszę się tam.
Warunki mamy dobre, przeciętny cywil wyśmiałby mnie i chętnie się zamienił.
Mam wrażenie, że chyba mam traumę przebywania pod ziemią.
Wyszłam z bazy najdalszym przejściem, jakie znam, strażnicy przepuścili mnie bez nawet jednego pytania - przecież jestem generałem. Nadal do mnie to czasem nie dociera.
Zawahałam się przez chwilę, stając przed włazem. Ludziom wydaję się, że dowódcy mają najlepsza robotę - gówno prawda. Wychodzę, zostawiając tych ludzi, którzy wierzą w moją nieomylność i opanowanie. Wierzą, że jestem ze stali...ale ja jestem tylko człowiekiem. Jednak nie mogę tego okazywać, to by zburzyło ich świat. Musimy pokazywać, że jesteśmy silni...a tak naprawdę czasem jesteśmy bardziej krusi niż dzieci.
A może tylko tak usprawiedliwiam swoją słabość? Może, może, może...wszystko "może", "chyba". Zdecydowanie za dużo myślę.
Zdążyłam już trochę poznać miasto, dotarcie do najbliższego parku nie sprawiło mi większych trudności. Świeży zapach deszczu, kokrej trawy... tego było mi trzeba.
- Hej! Ty
Moje serce zamarło nagle, wszystkie kończyny były jak sparaliżowane. Dobrych parę sekund, w których mogłam zginąć, zajęło mi dojście do siebie. Nic się jednak nie wydarzyło.
Spostrzegłam siedzącą na ławce białowłosą kobietę - to ona musiała być źródłem mojego zawału serca.
- Nie chcesz może trochę ciasta czekoladowego?
Wybuchnęłam niekontrolowanym śmiechem. Okej, nie tego się spodziewałam...myślałam, że zaraz do ziemi przygniecie mnie jakiś Niemiec w mundurze, ewentualnie Włoch czy jakiś Rosjanin.
Może jestem głupia, ale poczułam nic zrozumienia z tą dziewczyną...coś w niej było, coś...co nie pozwalało przejść obojętnie. Nie wydawała się groźna, ale sięgnęłam do paska ukrytego pod płaszczem i odbezpieczyłam broń. Ostrożności nigdy za wiele.
Usiadłam kawałek dalej na ławce, między nami dziewczyna postawiła tort.
- Przepraszam, to co powiedziałam zabrzmiało strasznie głupio - zaśmiała się - Czuję się jak pedofil
- Nie szkodzi, po prostu w tych czasach trzeba być ostrożnym...- ściszyłam głos
Uśmiechnęłam się szeroko do kobiety, kiedy podawała mi wielki kawał ciasta na serwetce. Palce lizać.
Nagle usłyszałyśmy głośne śmiechy, a po chwili na horyzoncie ukazali się nam policjanci. Starałam się zachować spokój, ale moja towarzyszka drgnęła nerwowo. Pewnie też bym tak zareagowała, gdyby wcześniej ona nie zaserwowała mi zawału. Faceci ewidentnie kierowali się w naszą stronę.
Gdy tak drgnęła i obróciła się w prawo, skąd nadchodzili, zauważyłam, że jej ręka przez chwilę dymiła. Przysięgam, dym przysłonił całą jej dłoń.
- Uważaj! - krzyknęłam, przykładając do jej dłoni płaszcz, żeby ugasić ogień.
Ona spojrzała na mnie ze szczerym przerażeniem w oczach. Rękaw mojego ubrania przeszedł przez jej dłoń na wylot. Co do chole...
- M-Muszę już iść - powiedziała zachrypniętym głosem
Dopiero wtedy zrozumiałam. Szybko zerwałam się za białowłosą, gdzieś za sobą usłyszałam krzyki policjantów. Cholera, jeszcze tego brakowało. Dość szybko biegała jak...ale ja byłam równie dobrą sprinterką, w dodatku z dłuższymi nogami. Na następnej ulicy padłam na nią z całej siły, przygniatając ciałem do ziemi. Zaczęła się wyrywać i szarpać, ale na szczęście miała tyle rozumu, by nie krzyczeć. Turlałyśmy się po mokrym asfalcie, za nic nie mogłam jej unieruchomić, w ostateczności więc wyjęłam broń i przyłożyłam jej do skroni.
Dopiero wtedy przestała wierzgać.
- Słuchaj, nie chce zrobić ci krzywdy, wysłuchaj mnie...- zaczęłam spokojnie głosem profesjonalnego psychologa - Wiem, że wszyscy ci tak mówią, a zwłaszcza te szumowiny, ale wierz mi...należę do ruchu oporu. Możesz dołączyć do nas.
Oczy jej się zaświeciły.
- A więc to prawda...
- Tak, dostaniesz łóżko i ciepłe jedzenie...
- Skąd wiesz, że mnie przyjmą, a nie zamkną? Przyjmujecie od tak każdego  włóczęgę? - przerwała mi
To fakt, czasem nasze środki ostrożności wymagają zamknięcia kogoś, kto zawędrował do nas w nietypowych warunkach...ale zdarza się to stosunkowo rzadko, przeważnie wypuszczamy takiego mutanta już po paru dniach.
Już chciałam ją zapewnić, że to ja rządzę i zrobię wszystko, by została od razu przyjęta, bo jej ufam...kiedy przypomniałam sobie, że nie mogę. Przepisy wymagają, by nikt nie wiedział, kim są generałowie. Zapobiega to wsypaniu najważniejszych szych w razie złapania.
- Mam pewne wpływy. Znam bardzo dobrze kogoś, kto jest blisko jednego z generałów. To idziesz? - schowałam broń i wyciągnęłam do niej dłoń, by pomóc jej wstać z ziemi - I nie jesteś byle włóczęgą, chciałaś podzielić się ze mną swoim ciastem, chociaż wcale mnie nie znałaś.

<Fajka? :3>

piątek, 30 marca 2018

Od Stefki CD Bruno

Hasła w głupkowatym wytężaczu szarych komórek powoli doprowadzały mnie do szału, bo nawet z jako takim doświadczeniem, niektóre z nich potrzebowały wsparcia ze strony internetu, albo encyklopedii. Zwykły śmiertelnik, szczególnie taki kilkanaście lat po zakończeniu edukacji i jakoś nieszczególnie wściubiający nosa w geografię nie miał przecież prawa wiedzieć, jak dawniej nazywał się Tallin, a i nawet najbardziej zapalony fan piłki nożnej za bardzo nie miał pojęcia, jaki klub znajduje się w przeklętym Gelsenkirche. Nawet podpowiedzi na boku strony za dużo mi nie mówiły, a myśl o wpisywaniu czegokolwiek, gdziekolwiek, byle to rozwiązać, nieważne, że niepoprawnie, jakoś średnio mi się widziała w tym wszystkim.

Mruknąłem niezadowolony, stukając długopisem o kartkę i wysilając zwoje mózgowe do niesamowitych wyników, mając nadzieję na jakieś niespodziewane olśnienie. Może jak odpowiem na te beznadziejne pytania, to uaktywni mi się nieodkryta do tej pory moc? Oby nie, zasilanie szeregów rebeliantów, albo łażenie jako potencjalny cel po ulicach miasta naprawdę średnio mi się widziało.
Wydąłem z niezadowoleniem wargi, zerkając na zegarek. Zmęczenie nie przechodziło, ponownie czas, który chyba stanął w miejscu i nie zapowiadało się na to, żeby za chwilę któraś ze wskazówek miała zamiar przesunąć się o, chociażby milimetr. Westchnąłem ciężko, przy okazji przecierając nos, bo długie przebywanie z chabaziami zaczynało dawać o sobie się we znaki. Uaktywniająca się notorycznie alergia zbyt mnie nie pocieszała, ba, doprowadzała do białej gorączki. Mogłem zatrudnić się jako ten walony kelner, to nie, przecież tak świetnie będzie, jak się ulokuję w ten klaustrofobicznej kanciapie, nikt mi przynajmniej spokoju zakłócać nie będzie. Nie licząc siebie samego, notorycznie kichającego i wycierającego czerwony nos.
Było chujowo.
Ale stabilnie, jak to się mawiało.
Ledwo mnie olśniło i zacząłem wpisywać przeklęte „r” w jedną z komórek, gdy nagle dzwoneczek zadzwonił i musiałem zrezygnować z fascynującego zajęcia na rzecz klienta, którym, o losie, okazała się ponownie ta kobieta, która była tu jakiś czas temu.
— Nie mamy rudbekii błyskotliwej — rzuciłem twardo już na wstępie, bo nie chciałem, żeby ktokolwiek przerywał mi tak wiekopomny moment, losie, chyba w końcu uda mi się wypełnić waloną krzyżówkę, a tu na takiego chama ludzie ci wchodzą do twojej rudery świątyni. Blondynka uśmiechnęła się pod nosem. Wyglądała na, no nie powiem, dobre siedemnaście, do dziewiętnastu lat.
Skrzywiłem się, gdy tak właściwie się zorientowałem, jak dawien dawna byłem w jej wieku.
Miodowe oczy zaiskrzyły się niebezpiecznie, mogłem tylko się wyprostować i odsunąć na chwilę panoramę, zerkając niepewnie na potencjalną klientkę.
— Przyszłam tu w innej sprawie — mruczała, po chwili znajdując się tuż przy mojej ladzie i opierając się o nią na wyprostowanych rękach. — Wie pan, czasem przydaje się jakiś ładny element, towarzysz w mieszkaniu, kwiatek będzie akurat. Tylko problem jest taki, że ja kompletnie nie znam się na kwiatach. No tak totalnie. Inne kobiety wiedzą mniej więcej jakie są kwiaty a ja co najwyżej umiem rozpoznać tulipana! No i może krokusa, przebiśniegi, sasanki, chabry i może pewnie jeszcze trochę ale nadal nie widzę różnicy między żonkilem a narcyzem! — nadawała jak katarynka, nie ściągając uśmiechu z ust.
— To już jest coś, nie jest pani taka zielona — odparłem nieco wybity z rytmu. — Więc czego pani szuka?
— Nie wiem czy są takie kwiaty, ale chciałabym czegoś co kojarzy się z takim pazurem i energią. Żeby utożsamiał się ze mną.
— Nie lepiej w takim razie zaadoptować zwierzątko?
— Nie. Chciałabym spróbować w rośliny. To jak? Ma pan coś? — mówiła, nie ściągając szerokiego od ucha do ucha uśmiechu z twarzy. Ba, tylko dodatkowo go poszerzała, kręcąc co jakiś czas głową i ciągle upierając się przy swoim, chociaż w sumie rzeczywiście wolałbym, żeby się wybrała do Kakadu, czy innego zwierzyńca. Dogadałaby się z tamtejszymi nadzbyt energicznymi chomikami. Losie, miej mnie w opiece.
Westchnąłem ciężko i zamknąłem książeczkę, wcześniej wsadzając między kartki długopis, a co by tego nie zgubić, po czym panicznie zacząłem przeglądać wszystkie notatki w głowie, bo cholera jasna, wstyd się przyznać, ale chuja wiedziałem na temat tych wszystkich roślinek. Pachniały i piekły w oczy, tyle z mojego pojęcia o nich.
Przetarłem powoli kark i odwróciłem się w stronę półek zawieszonych na ścianie obok, dokładnie przyglądając się każdej roślince, również i tym, które spokojnie spoczywały na podłodze i cieszyły się trochę mniejszymi przerwami między kolejnymi chabaziami.
Podszedłem do pierwszego lepszego storczyka, łącząc w głowie fakty i starając się przy okazji nie palnąć jakiejś głupoty, niedoczekanie. Mruknąłem cicho, ciągle kątem oka zerkając na kobietę, mogłem pójść o głowę, że stała po którejś stronie muru, na której ja, razem z resztą cywili siedzieliśmy i wymachiwaliśmy beznamiętnie nóżkami, licząc na jakiś cud, albo coś w ten deseń. Byle coś nas wybawiło i ukradło spomiędzy tego młotu, a kowadła, bo ostatnimi mało co malowało się w jakichś ciekawszych barwach.
— To znaczy, zaraz, pazur i energia — rzuciłem, ni to do kobiety, ni to do siebie, ni to w eter, cholera wie tak właściwie do kogo, najprawdopodobniej dla samotnej różyczki, bo nie załapała się a bukiecik. Serio, dziewczynie bardziej przydałby się nadpobudliwy gryzoń, albo kot, cokolwiek, nie chabaź. Prychnąłem cicho pod nosem, rozglądając się uważniej po sklepiku. — Dobra, to jaśminy, miłe, ładne, przyjemny, intensywny zapach, tam stoi taki ładny, bielusieńki. Słoneczka trochę, do ogarnięcia i ładnie wyglądają, szczególnie jak dziko zakwitną, wie pani, o co chodzi. Na drugiej półce od lewej eucharisy, lilie amazońskie, jak zwał, tak zwał, duże kwiatuszki, duże liście, żyć nie umierać. Tamten pnący się bluszcz—niebluszcz, to hoja, pachną bardzo intensywnie, trochę drogie, ale osobiście uważam, że są warte swojej ceny. No, a jak bardzo by pani chciała czegoś dzikiego, z pazurkiem, to chyba najbardziej bym pani polecił muchołówkę, oklepane i znane, no ale jakie egzotyczne i ciekawe — mruczałem monotonnie, jednym tonem, jednym rytmem, przerzucając wzrok na kolejne roślinki, razem z paluszkiem, a na sam koniec wlepiając spojrzenie w kobietę. — Tyle mam do zaoferowania i tak dość szeroki asortyment, jak na te czasy — zaśmiałem się cicho, kiwając delikatnie głową.

Od Bruno CD Stefki

Siedziałam na biurku z nogami opierającymi się o krzesło. Znajdowałam się w bazie konspiracji, gdzie czasami mój entuzjazm był aż nadto dla nich irytujący. Ba, w dużej mierze chcieliby żebym tutaj nie wpadała, bo zwyczajnie zachowuje się jak dziecko. Jak i tym razem.
Duża mapa Warszawy wisiała naprzeciwko mnie na szerokości całej, szarej ścianie. Powbijane miałam tam lotki, i noże, będące bardzo dobrze widoczne z mojej odległości. W niektórych miejscach był postawiony znak zapytania, a w innych czerwony krzyżyk. Mapa również posiadała pełno powbijanych oczojebnych pinezek, dzięki którym szybko orientuje się co gdzie i jak. Znając w głowie legendę, co które znaczy doskonale się w niej odnajdywałam. Rola generała opierała się na kierowaniu całą jednostką i wydawaniu rozkazów. Muszę być cholernie ostrożna, ponieważ każda decyzja miała ogromny wpływ na życie moich towarzyszy. Ludzie z pewnością są w fazie testów albo już odnaleźli sposób na znaczne obniżenie działania naszych mocy. Mnie osobiście napawa to pewnym rodzaju ekscytacją, ale z drugiej strony odczuwam strach o niektórych  mutantach, którzy bez swojej anomalii zwyczajnie nie są już tak skuteczni w walce. Dlatego trzeba działać skutecznie i szybko. Najważniejszy element: zaskoczenie.

Jestem chwilowo jedynym generałem, który nie musiał przechodzić szkolenia samoobrony. Całe swoje pieprzone życie poświęciłam na naukę walki. I w porównaniu z tamtymi szkoleniami, jeśli nie są szybko uczącymi się osobami, to tylko będą znać podstawę jak: rozłożenie i złożenie broni, jak się nią posługiwać i jak w teorii się skradać, być cicho. Ewentualnie parę prostych ruchów z samoobrony. To nie wystarczy na kogoś zaawansowanego, ale wystarczające zaskoczenie, bo cokolwiek umiemy. Stąd też chwilowo muszę poczekać z jakimikolwiek działaniami. Czekać na lepsze przeszkolenie.
Nadymałam policzki, gwałtownie odchyliłam głowę do tyłu wypuszczając powietrze i stękając z wyraźnym rozdrażnieniem. Nie było nic gorszego niż niemożność działania. Podrapałam się po karku zeskakując z biurka. Usłyszałam charakterystyczne pukanie. Uśmiechnęłam się promiennie.
-Danielu mój ty łosiu no wchodź! Nigdy mi nie przeszkadzasz - uprzedziłam jego nie wypowiedziane pytanie.
-Nie nazywaj mnie łosiem - przymrużył oczy.  Zasalutował błyskawicznie.
-Masz cudowne imię - zaśmiałam się również salutując. - Co cię do mnie przyprowadza?
-Nowi rekruci - te dwa słowa wystarczyły by skupić w zupełności moją uwagę.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przebieżka po Warszawie zawsze działa na mnie kojąco. W ten sposób najskuteczniej rozładowywałam wszystkie złe myśli. Albo ćwiczenia gimnastyczne. One również są swojego rodzaju dobrą dla mnie rozrywką. Mijając plac zabaw z dzieciakami nagle przystanęłam. Błyskawicznie zawróciłam w stronę placu zabaw gdzie pognałam najszybciej jak się da, dając popis przed smarkaczami. Wykonałam piruety, gwiazdy i różne inne sztuczki, których uczyłam się latami. Gimnastyka jest naprawdę fajna. Dzieciaki prosiły o jeszcze, wykrzykiwały radośnie przez moment zapominając o żołnierzach, którzy skrupulatnie wykonywali swój obchód. Chciałam by na ich buziach wykwitały szczere uśmiechy, jak u mnie. Można popaść w paranoję kiedy jest się jeszcze bardziej odstającym człowiekiem. Wystarcza mi wspaniałomyślna choroba, której właściwie nie leczę. A bynajmniej nie całościowo. Właściwie to ona mi nie przeszkadza. W gruncie rzeczy przecież w życiu chodzi o to aby osiągnąć szczęście. A ja je odczuwam niemalże cały czas. Nagle czar prysł kiedy dotarły do mnie krzyki, kobiety i paru mężczyzn. Wydawało mi się, że słyszę niemiecki.
-No moje urwisy, wybaczcie mi ale rozpoznajecie głos kobiety? -spytałam zaciekawiona, może trochę będąc zbyt bardzo wścibska.
-To pani Szarata, sprzedaje najlepsze słodycze w okolicy. Jest czasem zbyt głośna dlatego tak się dzieje.
Kiwnęłam głową. Chwilę jeszcze posiedziałam by pożegnać się i udać w stronę domniemanej Szaraty. "W życiu bym nie pomyślała że jest takie nazwisko", pomyślałam. Wyszłam gdzieś w okolicę miejsca gdzie dawniej musiały rosnąć piękne kwiaty: teraz zostały z nich tylko zgliszcza zielono-zółtego czegoś. Nad nimi pochylała się starsza kobieta, widać było że pełna werwy. Rozejrzałam się i wnet dostrzegłam sprawców tego zamieszania. Dwójka żołnierzy z wilczurem.
-Co to za kwiaty? - zagaiłam kobietę, która nie mogła zrezygnować z zmierzenia mnie wzrokiem.
-Rudbekia błyskotliwa. Moje najukochańsze kwiaty. Teraz nic z nich nie zostało, a to wszystko..
-Tak, wiem, nie musi pani mi tego tłumaczyć. Doskonale zdaję sobie sprawę o co może pójść. Im nigdy nie można dogodzić, a każdy sprzeciw jest  traktowane jak najgorsza zbrodnia. Bez sens co nie? Jakby nie mogli dogadać się z tymi innymi - uśmiechałam się wesoło patrząc na wszystko dookoła.
-Kompleks bogów. Jest ktoś silniejszy więc trzeba pokazać, że jednak są słabsi. Wykończymy się w ten sposób - rzuciłam kobieta.
-Dokładnie, zaraz wrócę do pani, dobrze? Chciałabym  coś sprawdzić - oznajmiłam i nie czekając zaczęłam szukać kwiaciarni. Do jakiejkolwiek bym nie weszła, nie posiadają w swoim asortymencie tego konkretnego kwiatu. Wróciłam do kobiety oznajmiając, że nigdzie w pobliskich kwiaciarniach nie mają tego okazu. Zapewniłam jednak, że jeśli znajdę się w innej części Warszawy z pewnością zapytam o ten gatunek. Kobieta cały czas twierdziła, że nie ma potrzeby lecz nie dałam za wygraną i przyrzekłam kupić jej jebane kwiaty do ogrodu.
Idąc w kierunku swojego małego mieszkania stwierdziłam, że może fajnie byłoby mieć jakiegoś kwiatka. Moje mieszkanie gdyby nie cały czas porozwalane rzeczy wyglądałby bardzo oficjalnie- zero dodatków. Weszłam więc do jednej z kwiaciarń. Już na wejściu rudzielec spojrzał na mnie unosząc brwi.
-Nie mamy rudbekii błyskotliwej - powiedział na wstępie patrząc z typowym dla sprzedawcy spojrzeniem: śledzę każdy twój krok, po co tu przyszłaś?
-Przyszłam tu w innej sprawie- zaczęłam i chichocząc doskoczyłam do lady w mgnieniu oka. Oparłam się dłoniami pochylając w jego stronę. - Wie pan, czasem przydaje się jakiś ładny element, towarzysz w mieszkaniu, kwiatek będzie akurat. Tylko problem jest taki, że ja kompletnie nie znam się na kwiatach. No tak totalnie. Inne kobiety wiedzą mniej więcej jakie są kwiaty a ja co najwyżej umiem rozpoznać tulipana! No i może krokusa, przebiśniegi, sasanki, chabry i może pewnie jeszcze trochę ale nadal nie widzę różnicy między żonkilem a narcyzem! - bełkotałam coś od rzeczy, fajnie gadało się z nieznajomymi.
-To już jest coś, nie jest pani taka zielona - powiedział będą trochę zmieszany moim gadaniem. - Więc czego pani szuka? - zadał standardowe pytanie.
-Nie wiem czy są takie kwiaty, ale chciałabym czegoś co kojarzy się z takim pazurem i energią. Żeby utożsamiał się ze mną - wyprostowałam się szczerząc zęby.
-Nie lepiej w takim razie zaadoptować zwierzątko?
-Nie - mocno pokręciłam głową. - Chciałabym spróbować w rośliny. To jak? Ma pan coś? - naprawdę chciałam mieć swoją własną roślinkę w mieszkaniu.

<Stefka? Zapodasz roślinkę?>

Od Stefki

Papieros, kawa zaparzona już jakiś trzeci raz, migreny, bo znowu spałem zdecydowanie zbyt krótko i zdecydowanie niewygodnie, no i oczywiście przeżarta już na wpół, czerstwa buła z jakimiś orzechami z mieszanki studenckiej. Żyć nie umierać.
Mogłem tylko ponownie zacząć się zastanawiać nad tym, gdzie do cholery jasnej popełniłem błąd w tej marnej egzystencji i dlaczego moje wszelakie marzenia i ambicje zostały strącone gdzieś w ciemne otchłanie, skąd wyjścia nie było i trzeba się po prostu przyzwyczaić do myśli, że więcej się już na tym świecie nie wyrzeźbi. Zostaje tylko przysiąść na tyłku w tym nieszczęsnym grajdole, który się ukopało w ciągu tych prawie czterdziestu lat i zastanowić się poważnie nad tym, czy jest jeszcze w ogóle sens ciągnąć to dalej i męczyć się w przesiąkniętym złem do szpiku kości świecie, gdzie tak właściwie i tak żadna minuta nie jest czymś cennym, a raczej pełnym udręki i nadziei, że może jednak tego dnia cię odstrzelą, bo krzywo łypniesz wzrokiem na żołnierza.

Obróciłem kubek z kawą, tą obrzydliwą, czarną kawą, zaparzoną jakąś beznadziejną, kranówą, bez cukru, bez mleka, bez jakiejkolwiek osłody życia. Przekląłem pod nosem, bo znowu resztki poważniejszych oszczędności wydałem na fajki, bo znowu nie starczy mi do pierwszego i bo znowu miałem ochotę rzucić to wszystko gdzieś hen, hen daleko i udawać, że nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Dalej trudno było mi uwierzyć w fakt, że mimo tylu lat spędzonych na tułaniu się przez upierdliwy żywot, nie byłem w stanie opanować podstaw zarządzania majątkiem i jak ostatni tłumok przewalałem wszystko na papierosy. Przynajmniej dobre, a nie jakieś tanie, ruskie, jeszcze tak bardzo się nie stoczyłem.
Przetarłem ociężale twarz, uznając, że w sumie to nie ma co się dalej użalać nad tym, gdzie się znalazłem i jak się znalazłem i tak zżerało mi to zbyt dużo czasu, bo powiedzmy sobie szczerze, był to chyba ulubiony sposób spędzania wieczorów. Tylko ja, papieros, piwo i tysiące myśli na sekundę, agresywnie obijających się o ściany umysłu.

Przetarłem nerwowo policzek, zahaczając przy okazji brodę, bo naprawdę starałem się obudzić. Było już grubo po trzynastej, a ja dalej ledwo zipałem, nie mogąc do końca się rozbudzić. Stałem tak chybotliwie za ladą, co chwila przysypiając i tylko licząc na to, żeby skończyć ten dzień bez rozwalonej głowy, zaraz po tym, jak polecę do tyłu i postanowię przy okazji łupnąć potylicą o jedną z półek, na której dopiero co poustawiałem jakieś nowe doniczki.
Oglądanie błądzących tymi wąskimi uliczkami żołnierzy nie było moim ulubionym zajęciem, jednak poza tym nie miałem zbyt dużo atrakcji. Ludzie zaniechali drobne gesty i obdarowywanie innych kwiatami, chociaż przecież tak miło osłodziłoby to obecnie trwający zamęt i dość grząską atmosferkę.
Wyciągnąłem na blat przeklętą, niedokończoną krzyżówkę, z którą zmagałem się na tyle długo, by mieć już ją po dziurki w nosie i poczucie, że najchętniej to cisnąłbym nią o ścianę, aniżeli dalej ślęczał nad nią z dość tępym wyrazem twarzy.
Dzwoneczek.
Postać powoli wtargnęła do sklepu, byle zacząć się pozornie rozglądać po roślinach, udawać, że któraś ją interesuje, a mi już w kościach strzykało, że dobrze się to wszystko nie skończy, co to, to nie.
Podejście do lady w dość leniwym tempie tylko utwierdziło mnie w moim przekonaniu, a słowa, które za chwilę padły, przybiły ostatni gwóźdź do trumny. Po co ja dzisiaj tutaj przychodziłem, niech mi ktoś wytłumaczy, bo nie rozumiem?
— Znajdę u pana rudbekię błyskotliwą? — spytała w pewnym momencie, uważnie mnie obserwując. Zmarszczyłem brwi. Udawaj, że nie jesteś drugim członem nazwy, udawaj, że nie jesteś drugim członem nazwy.
— Niestety, nie sprzedajemy takowych okazów — odparłem spokojnie, posyłając personie firmowy uśmieszek numer dwadzieścia trzy. — Mogę pomóc w czymś innym albo zaproponować inną roślinę?
— Ale jest pan pewien, że nie sprzedają państwo rudbekii błyskotliwej? — W odpowiedzi jedynie pokiwałem głową.
Bez słowa wyparowała ze sklepu, a ja przekląłem w środeczku, bo dam sobie kończynę uciąć, że dywersja, albo władza znowu coś kombinuje, a ja zostałem biednym, niby nieświadomym pośrednikiem. Losie, za jakie grzechy.
Spojrzałem niechętnie na krzyżówkę i przekląłem pod nosem, bo nigdy nie pisałem się na tego typu głupoty.

<Ktoś, coś? Zapraszamy, zapraszamy.>

czwartek, 29 marca 2018

środa, 28 marca 2018

wtorek, 27 marca 2018

Kordian


Od Fajki do Rene

Było już późne popołudnie. Szare chmury zlewały się z szarymi budynkami i równie szarymi ulicami. Wyglądało na to, że szarość opanowała cały świat. Ale nie dane jej było cieszyć się tym dniem. Już z samego rana została obryzgana wodą z kałuży przez autobus, który jej uciekł. Na szczęście na jej czarnym ubraniu nie było tego mocno widać. A przynajmniej dopóki nie wyschnie. Wciąż czuła na nogawkach i w skarpetkach tą nieprzyjemną wilgoć. Teraz nie mogła się w razie ucieczki się rozpłynąć w powietrzu co tylko podsycało jej gniew. Chciała stanąć po środku ulicy i zacząć krzyczeć ale nie zrobiła tego i dalej szła z dumnym spojrzeniem skierowanym przed siebie.
Obrzucała tylko przypadkowych przechodniów wilczym spojrzeniem swoich złotych tęczówek. Nienawidziła ludzi, którzy chcieli przymknąć wszystkich, którzy byli inni od nich. Nienawidziła wilgoci i mokrych skarpetek. A już naprawdę nienawidziła swojej mocy. Było przecież tyle żywiołów. Gdyby mogła panować nad wodą to każda ludzka flota by przed nią drżała. O ogniu nie wspominając! Mogła mieć skrzydła, być bestią albo najzwyklej w świecie szybko się regenerować bądź być super szybka. Ale nie. Z wszystkich możliwych zdolności ona musiała zmieniać się w dym. W gryzący, śmierdzący dym. Nawet gdy się wyperfumowała to po kilku godzinach pachniała jak po wyjściu z ogniska. Stanęła w miejscu i odetchnęła cicho by się uspokoić. Zastanawiała się dlaczego nie mogła mieć zdolności związanej z tym co lubi. Skrzywiła się lekko i prychnęła gdy przypomniała sobie wszystkie motywacyjny teksty w stylu: "zaakceptuj siebie taką jaka jesteś". Jej wzrok powędrował na wystawę cukierni. Wydawało jej się, że to jedyne miejsce gdzie w tym mieście zostały jeszcze jakieś kolory poza odcieniami szarości. Podeszła bliżej. Jej wzrok przykuło piękne czekoladowe ciasto z dopiskiem "Black Forest" znajdujące się między kolorowymi makaronikami a jakąś truskawkową roladą. Zacisnęła dłoń w kieszeni swojej przydużej kurtki. Ten dzień chyba nie mógł być gorszy a do godziny policyjnej jest jeszcze trochę czasu
~***~
Stało się. Siedziała w parku mając na swoich kolanach karton czekoladowo-wiśniowego szczęścia. Myślała nawet czemu by nie zatrudnić się w piekarni ale szybko sobie przypomniała, że prędzej by spaliła pół miasta niż udałoby jej się coś upiec. Powoli delektowała się kolejnymi kęsami czekoladowego złota patrząc na ludzi. Niewielu z nich wychodziło teraz do parku. Nie bała się policji. Miała dokumenty a zawsze mogła odstawić scenkę, że zerwał z nią chłopak albo najzwyczajniej po prostu się rozpłynąć. Uznała jednak, że taki kawałek ciasta to za dużo na taką małą osóbkę jak ona. Na szczęście akurat przechodziła jakaś dziewczyna. Wyglądała na zamyśloną. Zoe śmiechnęła się lekko widząc jak przebywa teraz w swoim świecie. Stwierdziła, że ma bardzo ładne oczy.
- Hej! Ty.- Pomachała plastikowym widelcem, którym niedawno jadła ciasto. Dziewczyna otrząsnęła się i rozejrzała. Trochę jej zajęło by w końcu zauważyła osobę, która ją wyrwała z rozmyślań.
- Nie chcesz może trochę ciasta czekoladowego? - Gdy to powiedziała poczuła jak jej policzki robią się różowe. Zabrzmiało to o wiele głupiej niż myślała i poczuła się trochę jak pedofil jednak starała się trzymać fason.

<Generale? >

poniedziałek, 26 marca 2018

Od Rene CD Friedricha

Już od prawie dwóch tygodni byłam w bazie rebeliantów w Warszawie. Przystosowywałam się do konspiracyjnego życia, poznawałam ludzi...moich ludzi, nad którymi wkrótce obejmę dowództwo, jako jeden z czterech generałów.
Oni uważają, że potrzebuję psychiatry. "Tak traumatyczne przeżycia wymagają specjalistycznej pomocy" - powiedziała Tamara Jabłońska, pseudonim "Bruno". Jest bardzo szanowanym generałem Korpusu Dywersyjnego. Podoba mi się ten brak dyskryminacji kobiet, w Polsce kobiety są silne. Za każdym razem, kiedy o tym myślę, czuję dumę z powodu swoich korzeni.
Nasza baza mieści się dosłownie pod ziemią, można wejść tam tylko przez dwa przejścia - przez kanały i starą, rozpadającą się gorzelnię. Przynajmniej o tych dwóch przejściach mi wiadomo. Nie ma szans, żeby wróg dostał się do środka - mutanci skutecznie maskują nasze miejsce pobytu. Ich moce tak bardzo mnie fascynują, zawsze szukałam podobnych do mnie. Dlatego zostałam naukowcem, po prostu muszę dowiedzieć się czegoś więcej o swojej rasie. Skąd się wzięliśmy? Dlaczego każdy ma inną anomalię? No dobra, chyba trochę przynudzam - nie każdego interesują takie rzeczy.
Dostałam fałszywy dowód tożsamości, cały opis życia "fałszywej mnie". Przecież Eliza Fraser oficjalnie nie żyje, jest tylko Karolina Andrzejewicz. Przez ostatnie dwa tygodnie musiałam odbyć szybkie szkolenia ze sprawności fizycznej, broni i sytuacji politycznej. Moja nowa tożsamość musiała wyryć się w mojej pamięci, nawet obudzona w środku nocy musiałam wyrecytować kim jestem, skąd pochodzę i czym się zajmuję - dopiero wtedy uznano, że można wypuścić mnie z bazy. Z jednej strony pragnęłam w końcu wyjść, zrobić coś, działać... ale z drugiej ganiłam sama siebie za młodzieńczy zryw, w końcu byłam już dorosłą kobietą, a to nie wypada. Ale w sumie co tak naprawdę na wojnie wypada?

***
Pomału otworzyłam oczy, ponieważ ostre światło skutecznie uniemożliwiało mi normalne zrobienie tej czynności. Cholerna lampka znowu się zapaliła. Pewnie stoi za tym jakiś mutant panujący nad elektrycznością. Zawsze byłam chodzącym alarmem, jakakolwiek zmiana w otoczeniu mnie budzi. A przez to wszystko, co się ostatnio dzieje, jestem jeszcze bardziej czujna. Raz przestraszyłam się chustki, która spadła z wieszaka i wydała z siebie delikatny odgłos szurania, na który inny człowiek by się nie zerwał z łóżka jak oparzony. Spojrzałam na zegarek.
5:30
No dobra, może przydałoby się wstać. O 6:30 mam się stawić do odprawy, dzisiaj wybieram się na górę - ostatnia część szkolenia. Zgarnęłam jednym ruchem mundur wiszący na krześle i skierowałam swoje kroki do wspólnej łazienki na korytarzu. Jestem typem, który się myje raczej wieczorem, ale po wczorajszym strzelaniu miałam tylko ochotę zanurzyć się w kocu i tak też wczoraj zrobiłam.
Z resztą prysznic dobrze mi zrobi, może przestanę chodzić taka spięta.
Znam zasady: nie wychylać się, nie patrzeć na kamratów, nie przyznawać się, szybko biec
Usiłując zrobić jak najmniej hałasu, wykapałam się i umyłam zęby, ułożyłam włosy. Spojrzałam na siebie w lustrze. Nigdy nie lubiłam swojego odbicia, generalnie nigdy nie lubiłam specjalnie siebie. Ale zazwyczaj staram się nie zaprzątać tym sobie głowy. Dzisiaj wyglądałam znośnie, ale czy tak wygląda cywil? Już teraz ludziom brakuje podstawowych rzeczy. Rozpuściłam włosy i potargałam je nieco, przy lekko kręconych włosach nadal wyglądało to za ładnie. Ha, zadziwiające jak nagle podskoczyła mi samoocena. Odpuściłam i po prostu wyszłam na korytarz, kierując się na stołówkę. O nie, prawie bym zapomniała - soczewki. Muszę je nosić, żeby chociaż moje oczy miały normalny odcień, bo wszystko inne krzyczy we mnie "Jestem mutantką! Zastrzel mnie!".
***
Opatulona w kurtkę i w kapturze na głowie przemierzałam ulice Warszawy ramię w ramię z moim trenerem, którego przydzielił mi osobiście Daniel. Generalnie zostałam miło przyjęta w podziemiu, ale widziałam te spojrzenia, kiedy wychodziłam dzisiaj z bazy. Nie było ich wiele, ale wszędzie znajdą się takie osobniki.
- Co ona tu robi? Kim jest, że się tak wysoko nosi? Dlaczego jest traktowana w specjalny sposób?
To smutne, że nawet w okresie kryzysu ludzie nie potrafią się do końca zjednoczyć. Gdyby wiedzieli, może by zrozumieli...ale nie mogą wiedzieć, kim jestem. To zwykli szeregowi, którzy po łapance wydadzą na torturach wszystko, byle ocalić własna skórę lub rodzinę.
To nie jest tak, że ich oceniam. Pewnie zrobiłabym to samo. Dlatego zawsze mam przy sobie arszenik.
Nagle poczułam ukłucie z boku, to mój partner szturchnął mnie łokciem. Bezgłośnie wskazał głową na wojskowy wóz, który leniwie toczył się po drodze. Pamiętam procedury, musimy się rozproszyć.
Szybko skręciłam w jakąkolwiek uliczkę, mój GPS pokaże mi później, gdzie jest reszta.
Uradowana, że udało mi się uciec, szłam dalej...aż uliczka się skończyła. Cholera, ślepy zaułek. Rozejrzałam się wokół i spostrzegłam mur. Łatwizna.
"Łatwizna" trwała pięć minut, zanim wdrapałam się na górę i zeskoczyłam na drugą stronę, w inną uliczkę. Chciałabym być wyższa.
Nagle coś uderzyło we mnie z całym impetem. Już sięgałam niezdarnie po broń, kiedy wróg złapał mnie za ręce...w dość delikatny sposób.
-Entschuldigung - pochylił głowę w przepraszającym geście. - Moja wina. Die Papiere?
Szybko wróciłam do swojej roli i podałam mu dokument. Przyjrzał mi się badawczym wzrokiem, serce podskoczyło mi do gardła. Wciąż boję się mężczyzn.
- Behutsam. Następnym razem ostrożniej - uśmiechnął się patrząc na mnie wzrokiem "chcę cie przelecieć". - Życzę miłego dnia i proszę pamiętać o godzinie policyjnej. W razie problemów proszę zgłosić się do Friedricha Schocha - zasalutował i, ku mojemu zdziwieniu, poszedł dalej.
Jeśli tak wyglądają niemieccy żołnierze, to dlaczego jeszcze nie wygraliśmy tej wojny?
Na ramieniu widniała odznaka porucznika...jest kimś ważnym. Złamać reguły i iść za nim, licząc na to że nikt się nie dowie i...w najgorszym wypadku stracić głowę?
Nie powinnam. Cholera, muszę. Po cichu zaczęłam iść w pewnej odległości od wojskowego, gotowa w każdej chwili rzucić się w którąś z uliczek. Ku mojemu rosnącemu rozczarowaniu najwyraźniej robił tylko rutynowy obchód, ale w końcu przecież musi skierować się do bazy...
Gdy zatrzymał się na chwilę na jednej z ławek przy parku, wyjęłam GPS, żeby powiadomić dowódcę akcji o moim odkryciu. Mały, kwadratowy przedmiot, który powinien znajdować się w mojej kieszeni. Cholera, oczywiście, że musiał mi wypaść.


<Friedrich?Już się sierotka zgubiła w wielkim mieście>

piątek, 23 marca 2018

Od Friedricha do Rene

-Vinzenz, przecież wiesz, że nie możesz tak cały czas. To cię wykańcza, nie widzisz tego? - zapytałem mocno poirytowany tak samo dużą upartością swojego towarzysza, co moja.
-Ruhe bitte! - uniósł się, jednakże używając grzeczniejszej formy. Szanował mnie jako swojego życiowego druha, mimo wielu zgrzytów. -Co ty możesz wiedzieć Rich? - użył starego podwórkowego przezwiska. Znaczyło ono tyle, co 'bogaty'.
-Dużo mogę wiedzieć będąc twoim przyjacielem. Żyję z tobą niemalże od kołyski. Z mojej perspektywy, wszystko zmierza w kompletnie złym kierunku - próbowałem trzymać nerwy na wodzy jednakże z mizernym skutkiem. W środku mnie krajało się serce podczas tej wymianie zdań.
-Dlaczego tak uważasz? Czy to naprawdę złe, że próbuję nie czuć się samotny?  - trzasnął dłonią w stół, czym przestraszył podsłuchującą rozmowę pokojówkę.
-Naprawdę potrzebujesz kobiety, żeby nie czuć się samotny? - stęknąłem niewzruszony hukiem.
-Bo jak widzisz mój drogi kolego, mamy wojnę. Przez mutantów zginęła moja rodzina, a sam chciałbym się jeszcze zabawić, założyć potem szczęśliwą rodzinę z seksowną kobietą. Przypomnieć ci kogo ty straciłeś? - syknął spoglądając na mnie czerwonymi oczami. Zacisnąłem zęby odganiając złe wspomnienia. - No właśnie, też powinieneś się wyluzować.
-Dobra Vinz, chcesz ruchać to ruchaj tylko nie spoufalaj się panienkom. Panienki również mogą być w działającej konspiracji - spojrzałem wymownie na kobietę, która wytrzymała moje spojrzenie. - A jeśli chciałbyś trzymać łeb na karku - zwróciłem się do towarzysza. - To naprawdę radzę ci zastosować się do moich rad. Tym razem mogę cię nie uratować - z tymi słowami wyszedłem z mieszkania trzaskając drzwiami tak, że się zatrzęsło.
-Fick dich! - usłyszałem za sobą wrzask białowłosego.
-Der Scheißkerl ! - odpowiedziałem na klatce schodowej.
Schodząc po schodach przeklinałem pod nosem walcząc z tym, żeby nie wrzeszczeć na cały głos. Nikt przecież nie musi słyszeć mojego bogatego słownictwa. Wychodząc z budynku pozdrowiłem stojących tam kamerdynerów, lokajów czy jak oni się tam dokładnie nazywają. Ruszyłem pieszo w drogę zwiedzając okolicę. Może znajdę coś podejrzanego, choć w głębi duszy mam nadzieję, na zerowy rezultat. Żwawym krokiem wchodziłem w uliczkę kiedy mocno uderzyło mnie ciało. Szybko orientując się, że kobieta która na mnie wpadła się zachwiała, automatycznie złapałem za ręce, w dość delikatny sposób. "To cywil", modliłem się w duchu, "to cywil". Wypadły jej dwie książki. Nie przyglądałem się tytułom i okładkom.
-Entschuldigung - pochyliłem głowę w przepraszającym geście. -Moja wina. Die Papiere? -moim obowiązkiem jest wylegitymować obywateli.
Kobieta podała mi mały dokument. Zerknąłem na zdjęcie chwilę się jemu przyglądając by po chwili przyjrzeć się kobiecie badawczym wzrokiem.
-Behutsam. Następnym razem ostrożniej - uśmiechnąłem się patrząc na piękną kobietę. - Życzę miłego dnia i pamiętać o godzinie policyjnej. W razie problemów proszę zgłosić się do Friedricha Schocha - zasalutowałem łagodniejąc. Chciałem dodać otuchy.
Po chwili ominąłem ją podając do rąk papiery. Ruszyłem dalej wykonując swoją codzienną rutynę.

<Rene?>

środa, 21 marca 2018

Od Grisha CD Wertera

Podrapałem się wolno w tył głowy. Zjawisku temu, towarzyszyło zamknięcie oczu i ciche westchnienie, które ostatnio zdarzało mi się coraz częściej. Nagła wizyta nieproszonego gościa wystarczyła, by porządnie rozbić mój idealny harmonogram. Pocieszał mnie fakt, że już wszystko miałem za sobą. Mając jeszcze chwilę czasu, wróciłem myślami do sytuacji sprzed dosłownie 15 minut. Doszedłem do wniosku, że co jak co, ale zasłużył na małą krzywdę. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym potem wszystkiego nie naprawił. Chociaż szczerze mówiąc, chłopak był tak bardzo wyprany z jakiejkolwiek czułości, że chyba i tak było mu wszystko jedno.
W jednej chwili przypomniałem sobie o niecodziennej dawce morfiny, jaką poznany mi wcześniej Werter sobie zażyczył. Sam nie byłem pewien czy naprawdę kierowały nim dobre intencje, ale naprawdę wolałem to przemilczeć. Miałem cichą nadzieję, że nikt nie dostrzeże nagłego zniknięcia całkiem sporej dawki alkaloidu. Jedyne co mną kierowało, to jak najszybciej zrobić to co do mnie należało i powrócić do pracy, naturalnym więc było dla mnie całkowite olanie czarnowłosego. Może i to było lekko nie na miejscu, lecz czy istniało jakieś inne wyjście? Niemałe zdziwienie na mej twarzy wywołał uśmiech, który bowiem zawitał na twarzy przybysza. Padło między nami parę nieistotnych (lub po prostu mniej istotnych) dialogów i chłopak najwidoczniej podczas tak krótkiego czasu poznał mnie na tyle, że śmiało mógł rzucić przeprosinami za papierosa. Zupełnie szczerze mówiąc, mój problem polegał w dziewięćdziesięciu procentach na zniszczonej probówce. Dobrze pokazywał to mój gest, na który zdecydowałem się od razu po jego wyjściu - jakże by nie inaczej, wyciągnąłem papierosa. Jak nie paliłem często, tak dziś bardziej mnie do tego ciągnęło. Chciałem rzucić mu coś na pożegnanie, lecz zniknął równie szybko jak się pojawił. Ponownie pokręciłem głową, po czym opadłem na krzesło w oczekiwaniu na któregokolwiek pracownika, tylko po to, by pochwalić się wynalazkiem.
~
Trudno mi było wytłumaczyć w jaki sposób sprawdziłem działanie powstałej mi substancji na żywym organizmie, a gdybym przyznał się że był to akurat człowiek, zapewne spotkałbym się z dezaprobatą. Udało mi się na szczęście wcisnąć im jakiś kit, który najwyraźniej ich przekonał. Jednak co by nie było, pracy opuścić szczęśliwy nie mogłem, bowiem wciśnięto mi na siłę 3 wolne dni, pod pretekstem że za dużo czasu spędzam w laboratorium. Narzuciłem na siebie płaszcz, po czym naburmuszony opuściłem budynek. Postanowiłem że godzina jeszcze młoda, więc udam się do pobliskiego szpitala, by przedstawić mojemu znajomemu wciąż świeże odkrycie. Ruszyłem dość żwawym krokiem w kierunku tramwaju, ponownie przypominając sobie o (po)rannym gościu. Szczerze przyznam że nadal byłem ciekaw na co była mu aż taka dawka morfiny. Podniosłem rękę by zweryfikować godzinę. Widocznie zasmuciłem się na myśl że jest lekko po 12, a mnie nie ma w moim ukochanym miejscu. Od szpitala dzieliły mnie dosłownie 2 minuty drogi, lecz stwierdziłem że najpierw wstąpię do szpitalnego bufetu. Z kubkiem kawy na wynos finalnie udałem się w stronę zaplecza lekarskiego, w którym zazwyczaj przebywał mój znajomy lekarz. Po drodze na jednym z korytarzy, uderzyła we mnie fala ciepła. Zaczęło kręcić mi się w głowie i pojawiły się mroczki przed oczami. To świadczyło tylko o jednym - nadchodził jeden z niekontrolowanych momentów mojej anomalii. Złapałem się szybko za czoło, powoli przesuwając dłoń na wysokość oczu. Mignęły mi trzy szybkie obrazy - szpital, służby porządkowe w postaci niemieckiej policji i czarnowłosy mężczyzna. Nie byłem w stu procentach pewien, ale wyglądał mi znajomo. Opuściłem dłoń i powoli zacząłem odzyskiwać świadomość. Zaniepokojona pielęgniarka podeszła do mnie i zaczęła mówić:
- Wszystko w porządku? Dziwnie się pan zachowuje, może zaprowadzę pana do doktora? - Wpatrywałem się w nią jeszcze przez chwilę, towarzyszyło mi dziwne uczucie, jakbym nie potrafił nic powiedzieć. Zaciągnąłem się powietrzem i wyrzuciłem z siebie wszystko na jednym oddechu.
- Dziękuję, ale muszę już iść. - Ruszyłem w stronę wyjścia ze szpitala. Jeżeli to co widziałem rzeczywiście miało się zdarzyć, to warto było się pośpieszyć. Tuż przed wyjściem skręciłem w prawo, podążając w stronę bocznego wyjścia. Dla bezpieczeństwa wolałem wyjść niezauważony. Spostrzegłem że nadal w dłoniach trzymam kawę. Cud że nadal pozostawała w stanie nienaruszonym. Nie zmieniając tempa, opuściłem budynek, szybkim ruchem wyrzucając płyn. Oczywiście - było mi szkoda, lecz czułem że bardziej by mi zaszkodziła niż pomogła. Tak jak przeczuwałem - widziałem szpital, widziałem policję i widziałem, no oczywiście, Wertera. Wyglądał dość beztrosko i nic nie zapowiadało żadnej konfrontacji, więc póki co stałem przyczajony, udając że znalazłem się tu przypadkowo. Gdy dwóch policjantów stanęło przy nim, mówiąc coś po niemiecku, wyraźnie się skupiłem. Chłopak widocznie się spiął, ponieważ jeden z nich zaczął go przeszukiwać. Było słychać dosadne "was ist das?", gdy wyciągnął z kieszeni jego bluzy o wiele mniejszą niż na początku dawkę morfiny. Czarnowłosy nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w policjanta. Drugi z nich szybkim ruchem uderzył go w brzuch, na co niemota od razu się skulił. W tym samym momencie wbiegłem, łapiąc go mocno za ramię. Był oszołomiony, lecz szybko dostosował się do sytuacji, w ostatniej chwili wyrywając swoją dawkę alkaloidu. Pociągnąłem go w jedną z uliczek, szybko biegnąc. Zatrzymaliśmy się kawałek dalej, licząc na chwilę dla siebie. Chłopak zmierzył mnie wzrokiem, w którym było widać nutkę poirytowania.
- Patrz, znowu przypadkiem udzielam Ci pomocy. - Rzuciłem w jego stronę, lekko ochrypłym głosem. Znowu nastąpiło do szybkiej wymiany zdań.
- Nie musiałeś.
- Musiałem.
- Nie.
-Tak.
- Dlaczego? - No właśnie, dlaczego? Na to pytanie zamilkłem, wpatrując się stronę z której przybiegliśmy. Zastanawiałem się przez chwilę czy zrzucić to na moją anomalię (co byłoby czystym kłamstwem), czy po prostu powiedzieć że zrobiłem to z mojej czysto wrodzonej troski, która nie dawałaby mi spokoju.
- Ja bym się prędzej zapytał czemu znowu na siebie trafiamy - dodatkowo w takim momencie. - Przerwałem tą chwilę ciszy, doskonale wiedząc jakie będzie następne pytanie.
- Więc wytłumacz mi, przyjacielu, czemu znowu na siebie trafiamy.. do tego w takim momencie? - Powtórzył całe moje pytanie, naciskając na słowo "przyjacielu". Cała ta sytuacja wywołała u mnie niekontrolowany uśmiech.
- Lepiej stąd chodźmy, zanim najlepsze służby porządkowe postanowią podążać za nami. - Czarnowłosy przez chwilę stał w ciszy, po czym przytaknął głową, dając mi jednocześnie znak bym szedł za nim. Prowadził mnie dłuższą chwilę przez miejsca, których kompletnie nie znałem. Skarciłem się w duchu, ponieważ w tej sytuacji nie mam ewentualnego pola do popisu i trudno mi by było wyjść z ewentualnej sytuacji zagrożenia życia. Przez większość naszej wycieczki dane mi było oglądać stare blokowiska. Nie ukrywam, powodowało to u mnie mały dreszcz, ponieważ sam mieszkałem w dość malowniczym miejscu. Jednak cały czas skupiałem się by nie pokazać tego po sobie, lecz mój przewodnik chyba wyraźnie to wyczuł.
- Co tam różowy, co się spinasz? - Na jego ustach zawitał złośliwy uśmiech, a ja natomiast odpowiedziałem poirytowanym grymasem. Zapewne wyglądałem jak naburmuszone dziecko. Nim się zorientowałem, staliśmy pod wejściem do jednego z mieszkań. Czy on naprawdę zaprowadza mnie do swojego mieszkania? Czy to jakiś sposób podstępu? W głowie mieszało mi się od pytań, lecz żadne nie ujrzało światła dziennego. Znalazłem się w ciemnym pomieszczeniu, w którym ładnie pachniało. Mimo ciemności, dało się zauważyć przejścia do innych - zapewne - pokoi.
- Jak już jesteś to postaraj się niczego nie zepsuć. - Przeszył mnie kolejny dreszcz. Nigdy nie spotkałem takiej obojętności przy jednej wypowiedzi. Nagle rozbłysło światło, co wymusiło u mnie lekkie zmrużenie oczu. Czarnowłosy zniknął za rogiem, dopowiadając - Ah i nie musisz zdejmować butów. - Dwa razy mi powtarzać nie trzeba, więc skierowałem się przed siebie. Moim oczom ukazała się duża kolekcja różnego rodzaju alkoholu, która znajdowała się za szklaną szybką. Mimo iż alkohol nie był czymś za czym się uganiałem, pozwoliłem sobie na rzucenie oczu z bliska, Powoli odsunąłem szkło i wziąłem do ręki jedną z butelek.
- Beluga. No nieźle, widzę że gustujesz w rosyjskich trunkach. - Powiedziałem cicho, nie odwracając się w stronę odbiorcy. Mimowolnie sięgnąłem po paczkę papierosów, którą trzymałem w kieszeni w spodniach, lecz szybko się powstrzymałem, przypominając sobie w jakim miejscu się znajduję. Odłożyłem alkohol na miejsce, po czym zasunąłem ponownie szybą. Westchnąłem cicho, stwierdzając że coraz częściej sięgam po wyroby tytoniowe. Gdy uderzyła mnie kolejna fala ciepła, próbowałem szybko zmienić położenie, wiedząc że nie minie chwila i już przyjdą kolejne objawy. Ledwo zniknąłem w innym pokoju, a już pojawiły się mroczki i pewna rodzaju słabość. Stanąłem przy oknie, próbując wszystko ewentualnie ukryć. Powieki mimowolnie mi opadły i tym razem pojawił się tylko jeden obraz: Werter. Co to mogło oznaczać? Widziałem go na tyle wyraźnie, że przez chwilę miałem wrażenie że wszystko dzieje się tu i teraz. Czy to oznaczało że jest zagrożeniem? A może sam jest zagrożony? A może coś jeszcze innego? Złapałem się ponownie za czoło, lecz tym razem przejeżdżając ręką po całej twarzy, kończąc na włosach. Kątem oka ujrzałem gospodarza, stającego jakieś dwa metry za mną.
- Jak długo już tu stoisz? - Spytałem nadal lekko drżącym głosem.

<Werter?>

wtorek, 20 marca 2018

Od Wertera CD Grisha

Jak dobrze zacząć dzień? Od niektórych można usłyszeć - kawą, od moich znajomych - wypłatą, a od kilku zboczeńców, z którymi się zadaje - seksem. Ja niestety nie poznałem sztuki przeżywania zadowalających mnie poranków. Nie musiałbym długo szukać, by podać kilka dowodów. Właśnie do takich przykładów zalicza się ten oto.
Wczesne wstawanie nigdy nie wychodziło mi najlepiej, jednak piąta rano totalnie mnie powaliła. Brak kawy dawał mi się jasno we znaki. Nigdy nie lubiłem jej pić, ale teraz doceniłbym każdą, jedną kropelkę, byle tylko oczy same mi się nie zamykały. Jeśli w tym stanie ogólnego zmęczenia i senności nie byłem wystarczająco odizolowany od otaczającego mnie świata, to na pewno konsola, którą trzymałem w dłoni, dopełniła dzieła.
Szedłem prawie pustą o tej godzinie ulicą, sporadycznie mijając pojedyncze osoby lub siły porządkowe chodzące w parach. Nikt z nich nie był zbytnio zainteresowany tym, co dzieje się wokół. Chyba jedyne co wyrwałoby ich z tego uroczego stanu to niebo, walące się na ich głowy.
Nie ubrałem kurtki, mając nadzieję, że chłód nieco otrzeźwi mój umysł, jednak jak zawsze się przeliczyłem. Było mi zimno, pomimo naciągniętego głęboko na głowę kaptura. Nic, a nic nie pomagał. Pocieszał mnie jedynie brak jakichkolwiek opadów, które na pewno uczyniłyby ten dzień jeszcze bardziej paskudnym.
Płynąłem tak w swoim sennym świecie, kiedy nagle ktoś złapał mnie za ramię. Dostałem chwilowego skoku adrenaliny, który szybko ostudził widok znajomej twarzy.
- Witaj Leo - powiedziałem nieprzytomnie, po kilku sekundach nieprzytomnego wpatrywania się w znajomego.
Rudy w odpowiedzi skinął głową i jakby nigdy nic ruszył obok mnie w dalszą drogę. Szybko pozazdrościłem mu ciepłej kurtki i czapki naciągniętej głęboko na uszy. Urządzenie w mojej dłoni zagrało cichą melodyjkę, a gdy zerknąłem na ekran, po raz setny pojawił się tam napis "Game Over". Nic nie denerwowało mnie tak, jak to. Zwłaszcza że z tym poziomem męczyłem się od kilku dni, a chwilę wcześniej byłem bliski zakończenia go.
- Mam sprawę - odezwał się dopiero po prawie minucie.
Jego słowa wywołały u mnie odruch parsknięcia, którego nie miałem szansy zdusić. Szybko sam wyrwał się na światło dzienne. Towarzysz spojrzał na mnie dziwnie, lekko skonsternowany. Nie wiedział, czy śmieje się, czy denerwuję.
- Nie przychodzisz, jeśli nie masz jakiegoś interesu - usprawiedliwiłem moje zachowanie.
Teraz i jego twarz pojaśniała uśmiechem. Nic nie powiedział. Z reguły Leo był małomówną osobą. Wyraz jego oblicza musiał sam naprowadzić mnie na niemą aprobatę rudego. Minęliśmy dwóch żołnierzy w czarnych mundurach, znudzonych do granic możliwości. Jeden z nich potarł ręce, a widząc mnie w samej bluzie, lekko zadrżał. Kiedy już odeszliśmy na odpowiednią odległość od nieproszonych słuchaczy, mój towarzysz kontynuował:
- Chodzi o szczegóły przemytu, o którym rozmawialiśmy ostatnio - powiedział spokojnie.
Na te słowa poczułem, jak znaczna część moich mięśni się spina, a serce przesuwa się niebezpiecznie w kierunku gardła. Zapomniałem o tym na śmierć. W zeszłym tygodniu dostałem od rudego papiery dotyczące nielegalnej przewózki broni. Miałem zapoznać się z trasą i dostać obstawę. Nie była to zbytnio akcja konspiracyjna. Po prostu kilku kolesiów z wyższych klas zaproponowało mi bardzo ryzykowne zadanie w pakiecie z dużą zapłatą. W ostatnich czasach ja i Konrad zalegaliśmy nieco z czynszem, więc nie myśląc długo, zgodziłem się. Teraz przyszedł czas rozliczenia z tego, co wiedziałem o akcji, a nie wiedziałem kompletnie nic. Myślałem, czy dam radę to ukryć, kiedy Leo pokręcił głową z rozczarowaną miną.
- Nie przeczytałeś - stwierdził, nie zapytał.
Była to jedna z jego tajnych mocy. Potrafił idealnie odczytać, kiedy ktoś próbuje go oszukać. Nie miałem pojęcia czy ma to coś wspólnego z anomalią, chociaż tak podejrzewałem. Tak czy inaczej, bardzo go za to podziwiałem.
- Wiesz... tak wyszło... - zacząłem, w głowie zawirowało mi od natłoku wymówek, ale kumpel machnął na to ręką.
Może i nie byłem najgorszym kłamcą, dużo osób stwierdziłoby, że nawet całkiem dobrym, jednak rudzielca po prostu nie dało się tak łatwo oszukać. Cała ta sytuacja przestała mi się podobać. Byłem pewny, że mogę zaliczyć tę próbę zarobkową do porażek i skupić na tej, którą obecnie wykonywałem. Chodziło w niej o odbiór leków z korpusu naukowego. Miałem je dostarczyć do jednego z cywilnych szpitali. Prawdopodobnie branie za to pieniędzy było nieludzkie, ale z czegoś żyć musiałem, a najłatwiej zarabiało mi się na wykonywaniu tras, których nikt o zdrowych zmysłach by się nie podjął.
- Mam dobry humor. Do jutra zapoznaj się z papierkami albo bardzo dotkliwie pokażę ci moje niezadowolenie - od tonu Leo włosy stawały dęba.
Nikt nie warzyłby się zarzucić mu, że żartuje lub kłamie. No a na pewno nie ja. Nie w takiej sytuacji. Jedyne co pozostało mi zrobić, to posłusznie skinąć głową. Szef nie zabawił ze mną dłużej, bo już przy następnym skrzyżowaniu skręcił w prawo.
Tak właśnie nasze drogi tego dnia się rozeszły. Bez fajerwerków, za to w strasznym mrozie. Cieszyłem się, że od laboratorium dzieliły mnie metry, bo palce powoli zaczęły mi cierpnąć. Trzymanie dłoni w kieszeniach zdało się na nic. Kiedy tylko znalazłem się w środku, odetchnąłem z ulgą. W końcu wokół zapanowało względne ciepło. Mniej zadowolił mnie ogólny mrok panujący w otaczających mnie pomieszczeniach. Przy drzwiach wejściowych drzemał w najlepsze wartownik, a recepcja świeciła pustkami, więc nie chcąc tracić czasu, ruszyłem korytarzem. Byłem już prawie pewny, że zrobiono mnie w konia, gdy nagle zobaczyłem drzwi, za którymi świeciło się światło.
W pomieszczeniu siedział mężczyzna, pochylony nad szkłem laboratoryjnym, na którym całkiem się nie znałem. W sensie nie znałem się ani na szkle, ani na mężczyźnie. Na pewno zapamiętałbym jego różowe włosy, które od razu skojarzyły mi się z gumą balonową. Pewnie nie tylko mi. Nie myśląc wiele, wszedłem do pomieszczenia, jak do siebie, nieudolnie próbując odrzucić resztki zmęczenia.
Po wymianie kilku słów byłem pewien, że mój informator wykiwał mnie na nie lichą kasę, jednak liczyłem, że uda mi się jakoś wykorzystać sytuację. Może jakaś niewielka kradzież? Niestety moje logiczne myślenie zakłócał w tym momencie dym papierosowy, który doprowadzał mnie do szału. Tego problemu pozbyłem się szybko, za to powstał inny - wkurzony chemik. Zdążyłem jedynie wzruszyć ramionami, nim sytuacja się wyjaśniła. Byłem tak oszołomiony niespodziewanym ciosem, że nagle wszystkie moje maski roztrzaskały się w drobny mak. Nie miałem już siły kłamać. Została jedynie nieopanowana potrzeba schowania się przed światem i zaśnięcia, najlepiej na zawsze.
Resztkami sił mentalnych próbowałem jeszcze ukryć to wszystko. Niezbyt mi się to udało, bo nowo poznany typ szybko mnie zgasił. Nienawidziłem tego uczucia. Kiedy nie mogłem wykrztusić z siebie żadnego słowa, a jedynie niemo wpatrywać się w drugą osobę.  Godziłem się bez słowa na wszystko, aż w końcu w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka - medykamenty. Po nie tutaj przyszedłem, tylko to się liczyło.
- Werter jestem, to mogę te leki? - spytałem cicho, nieco niemrawo, nadal nie do końca przytomny.
Gumowłosy pokręcił głową jakby z niedowierzaniem. Czego innego się w końcu spodziewał? Właśnie po to przyszedłem. A może był to jedynie jakiś odruch? 
- Czego potrzebujesz? - odparł także pytaniem. 
Na to pytanie wciągnąłem głębiej powietrze. Na moich ustach pojawił się szybko sztuczny, słaby uśmiech. W końcu coś szło względnie po mojemu. Zawadiackim wyrazem twarzy chciałem zamaskować moje zmęczenie i niechęć do życia, która w tej chwili kumulowała się we mnie coraz bardziej. 
- Umawiałem się z twoim kumplem na całkiem sporą dostawę morfiny - wyjaśniłem. 
Popatrzył na mnie w tym momencie, jakbym był co najmniej dobrze mu znanym narkomanem, jednak bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Dawka, którą przyniósł, była znacznie mniejsza, niż w umowie, ale także dużo większa niż ta, którą, jak się okazało chwilę wcześniej, rzeczywiście miałem dostać. Odebrałem od niego paczuszkę i od razu schowałem do kangurzej kieszeni bluzy. 
- Dzięki - bąknąłem, nie do końca wiedząc jak się zachować. 
Jeszcze nigdy moja fasada nie była aż tak cienka przy całkiem obcej osobie. On jakby tego nie zauważył. To było dla mnie jeszcze bardziej absurdalne. Czy to przez to, że mnie nie znał, całkiem tego nie zauważył, a może był to jakiś podstęp?
- Mam nadzieję, że to na jakiś wyższy cel niż zaćpanie się na śmierć - rzucił i znów usiadł przy swojej pracy. 
Tym razem grymas na moich ustach, który część społeczeństwa nazywa uśmiechem, był całkiem naturalny. Od razu wiedziałem, że właśnie o tym myśli. Bardzo mnie to bawiło. W końcu wcale nie umiem czytać w myślach, a zawsze byłem beznadziejny w przewidywaniu. 
- Nie tym razem - odparłem moim zwykłym, wesołym tonem, a po chwili zastanowienia dodałem - i przepraszam za tego papierosa.
Nie zamierzałem czekać na jego reakcję. Wyszedłem jak najszybciej znów na ciemny korytarz. On powiódł mnie do drzwi wyjściowych. Nadal nie były strzeżone, więc pozostałem niezauważony, aż do końca. Po chwili na ramionach znów czułem powiewy zimowego powietrza. Tym razem byłem całkowicie przytomny. Idąc ulicą, nadal podśmiewałem się pod nosem.
- To było łatwe, jak zabranie morfiny gumie do rzucia - rzuciłem do siebie i znów zaniosłem się cichym chichotem. 
Coraz bardziej miałem wrażenie, że zaczyna odbijać. Huśtawki nastrojów nie powinny mi się zdarzać aż tak często, to przecież tylko jeden z efektów ubocznych używania anomalii. Błagałem w myślach by zamiast tego, wróciły bóle głowy. Te cholerne bóle głowy...

poniedziałek, 19 marca 2018

Od Grisha do Wertera

Dzień się zaczął. Lecz co za różnica, jak dla mnie nocy nie było? Przynajmniej dziś. Gdyby ktoś zadał mi pytanie, który to już raz, chyba nie byłbym w stanie odpowiedzieć. Ostatnio dzień w dzień zawalam nockę, byleby jak najszybciej doprowadzić moje badania do końca. Szczerze mówiąc, sam jestem zafascynowany swoim stanem. Może to i po części zasługa dużej ilości kawy, ale nie zmienia to faktu, że zadziwiające jest to, ile człowiek może wytrzymać bez snu. Tym bardziej ja - osoba, która chodziła spać wcześnie. To że robiłem tak tylko po to żeby wstać bardzo wcześnie, to już inna sprawa.

Dzisiaj wyjątkowo wróciłem do domu. Tak to dzień w dzień, od dwóch tygodni, jako jedyna osoba, spędzałem noc w laboratorium. Musiałem przerwać to laboratoryjne zawirowanie, ze względu na matkę. Może i została kaleką, ale na pewno nie pozbawiło ją to emocji. Wróciłem po prostu się nią zaopiekować, mimo iż wiedziałem że czekają nas długie godziny milczenia. Westchnąłem cicho na tą myśl. Mój telefon zabrzęczał cicho, wskazując godzinę 4:40. Wstałem powoli od biurka i podreptałem w stronę łazienki. Ogarnąłem się szybko, po to by na końcu i tak wszystko zepsuć. Cały ład jaki powstał na mojej głowie, szybko zniknął, albowiem przeczesałem całe włosy ręką. Wychyliłem głowę poza łazienkę. Uspokoiłem się na widok śpiącej matki. Wziąłem wcześniej przygotowany termos z kawą i schowałem szybkim ruchem do torby. Oprócz napoju, znajdywały się tam również wszystkie moje notatki. Założyłem wcześniej przygotowaną, czarną koszulę, którą przykryłem długim płaszczem. Ktoś mógłby zapytać - czy na obecne temperatury, nie jest mi w tym za zimno. Mówiąc wprost - to było chyba moim najmniejszym zmartwieniem, ponieważ ostatnio dość bardzo emanowałem ciepłem. Pochwyciłem torbę, po czym wyszedłem cicho z domu. Mieszkałem dość daleko od mojego miejsca pracy, więc średnio dojazd do pracy zajmował mi pół godziny. Jednak nie uważam tego za dużą wadę. Wręcz przeciwnie - Kabaty to bardzo ładna dzielnica. Jest cicho, spokojnie i powietrze zdaje się jakieś czystsze. Może to zasługa lasu umieszczonego tuż obok, a może minimalnie mniejszym ruchem, lecz to chyba nie ma dużego znaczenia. Umiarkowanym krokiem ruszyłem w stronę metra, za którym sam osobiście nie przepadam. Może i jest szybkim rozwiązaniem, lecz codzienny ścisk i hałas jakoś mnie nie przekonywał. Ponownie zerknąłem na zegarek - tym razem na ten, umieszczony na moim nadgarstku.Wskazywał 5:12. Podniosłem wzrok na ekran pokazujący kurs metra. Nim się zorientowałem, pociąg przyjechał. Zajmując puste miejsce, zacząłem kalkulować o której godzinie mógłbym dotrzeć do pracy. No tak - metro - 18 minut, dotarcie na miejsce 9 minut, przebranie się i otwarcie laboratorium - 12 minut. Razem dałoby mi to.. 5:51! Od razu po otrzymaniu wyniku, uśmiechnąłem się triumfalnie. Niby małe rzeczy, a tak cieszą. Przeczekałem posłusznie całe 18 minut, przeglądając przy okazji notatki. Wychodząc, zauważyłem w nich pewien błąd. Pewien BARDZO POWAŻNY błąd. Od razu potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Czym prędzej popędziłem do laboratorium. Wpadłem zmęczony do budynku UW. Ku mojemu niezadowoleniu, tego dnia stanowisko ochrony obejmował niemiecki wartownik. Mężczyzna trochę starszy ode mnie, zawsze bacznie mnie obserwował. Jakby się domyślał kim jestem. Szybko rzuciłem do recepcjonistki "Grish", a ta równie pośpiesznie wydała mi klucze do laboratorium. Niechlujnym ruchem ściągnąłem mój fartuch i otworzyłem drzwi jednocześnie go zakładając. Zapaliłem wszystkie światła klikając po kolei przyciski, po czym nie czekając aż wszystkie zaczną działać, udałem się do mojej pracowni. Złapałem za ołówek i zacząłem skrobać coś na skrawku papieru. Przyczepiłem go do tablicy korkowej i porównałem z wcześniejszymi obliczeniami. Gdybym miał możliwość, wyszedłbym teraz z ciała i zdzielił siebie samego w twarz. Brawo Iwan, zdałeś wszystkie testy z wynikiem bardzo dobrym, a nie umiesz wykonać prostego działania. Wziąłem ostrożnie dwie probówki i uzupełniłem je odpowiednimi składnikami. Ręce trzęsły mi się przeokropnie, od ilości spożytej kofeiny. Wlałem do obu probówek inny kwas, dzięki czemu otrzymałem niezbędne mi sole. Potem tak jak Bozia uczyła (..nauczycielka chemii naprawdę była tak nazywana), zmieszałem obie substancje, co miało dać mi upragniony efekt. Odstawiłem powstałe mi coś w probówce obok. Tak - to był jeden z momentów, w których po prostu musiałem zapalić. Wyciągnąłem zapalniczkę i szybko go odpaliłem. Jednocześnie wyciągnąłem z jednej z ogromnych lodówek kawałek świńskiej skóry, która służyła mi do celów doświadczalnych. Zrobiłem na niej małe nacięcie, po czym nie bawiąc się w pipety czy inne niepotrzebne w tym momencie rzeczy, po prostu wylałem na nią małą ilość powstałej mi substancji. Ku mojemu zadowoleniu rana powoli się zasklepiła, tworząc małego strupa. Opadłem na krzesło, przymykając lekko oczy. Poczułem jakby spadł mi kamień z serca. Nie sądziłem że będę się głowił nad jedną rzeczą tylko dlatego, że nie potrafiłem porządnie odjąć. Z chwilowej euforii wyrwały mnie spokojne kroki. Otworzyłem jedno oko i zerknąłem w stronę, skąd dobywał się ich odgłos. Zobaczyłem średniego wzrostu, nieznajomego mi osobnika. Jak gdyby nic otworzył drzwi, przez co byłem zmuszony wymienić z nim parę zdań.
- Jest Igor? - Spytał jak gdyby nic.
- Nie ma nikogo. - Rzuciłem, jakby od niechcenia, pozbywając się nadmiaru popiołu z papierosa. Chłopak zawiercił się w miejscu i niecierpliwie dodał.
- Jesteś ty.
- Nie.
- Tak.
- Nawet jeśli to co? - Odpowiedziałem już o wiele ciszej, posyłając mu pytające spojrzenie. Ten nic nie mówiąc, podszedł do mnie, kulturalnie i zgrabnie pozbył się papierosa z mojej dłoni, przypadkowo umieszczając go w jednej z pełnych probówek. Szybko odskoczył, widząc reakcję chemiczną, która nagle zaszła. Szybkim ruchem przykryłem ją wysokim, metalowym kubkiem, dało się słyszeć stłumiony wybuch, a ja tylko cicho westchnąłem na myśl, co zobaczę bo zdjęciu kubka.
- Zepsułeś mi probówkę. - Stwierdziłem z nutą oskarżenia w głosie. Sprawca wzruszył ramionami, i miał wyjść jak gdyby nic, lecz musiałem pomścić moje dziecko, odwróciłem go sprawnie, po czym porządnie przywaliłem w twarz.
- Teraz możesz wzruszyć ramionami ponownie i wyjść. - Obrażony zbierałem się do sprzątania po tym co narobił. Czarnowłosy zachwiał się miejscu, prawie tracąc równowagę. Momentalnie złapał się za nos, który najwidoczniej najbardziej ucierpiał. Jego twarz wykrzywiła się w nieszczęśliwym grymasie, gdy strużka krwi spłynęła mu najpierw po ustach, kończąc na brodzie. Do tej pory nadal milczał, co szczerze bardziej mnie denerwowało, niż gdyby zaczął mi nawijać o tym jak bardzo mnie nienawidzi.
- Przyszedłem tu po parę leków, a nie po lanie. - Odezwał się wreszcie, ocierając rozmazaną krew, podaną przeze mnie chusteczką.
- Ja przyszedłem do pracy by pracować, a nie by sprzątać po czyimś bałaganie. - Odpowiedziałem mu równie beztrosko. Ten nic nie odpowiedział, tylko stał z opuszczoną głową. Przerwałem na chwilę moją pracę, chcąc mu się przyjrzeć. Mimo to, póki jego głowa pozostawała w stanie lekko opuszczonym, nie miałem zbytnich szans na lepsze zbadanie go. Odwróciłem się, by wyrzucić wszystko do specjalnego kosza, po czym wziąłem do ręki nowo odkrytą substancję i nasączyłem nią lekko wacik. Podszedłem do czarnowłosego i łapiąc go za podbródek, lekko uniosłem jego głowę. Pierwszą rzeczą, która spowodowała u mnie lekki dyskomfort, były jego oczy - wpatrujące się wprost we mnie. Przyłożyłem mu lekko wacik do wciąż krwawiącego nosa. Miałem nadzieję że owa substancja nie zabije go na miejscu i ku mojemu zdziwieniu tak było.. Ale to nie tak że chciałem go wyeliminować! Dodatkowo osobnik nie wydał nawet żadnego dźwięku. Po prostu stał tak i wpatrywał się pustym, nic nie znaczącym wzrokiem.
- Przytrzymaj tu. - Zostawiłem mu wacik w miejscu, w którym miał trzymać, po czym puściłem go, od razu jak pojął co ma robić. Podstawiłem mu krzesło i dosłownie posadziłem go na nim.
- Werter jestem, to mogę te leki? - Spytał głosem tak samo obojętnym jak jego wzrok. Pokręciłem głową i spytałem wprost.
- Czego potrzebujesz?

<Werter?>

Grish

niedziela, 18 marca 2018

Rene

Admin

Werter

Admin


Bruno

Admin

Character: Himiko Toga

Witajcie!

Witam was bardzo serdecznie w to niedzielne popołudnie! Z dniem dzisiejszym (18.03.) z wielką chęcią będą przyjmowane formularze. Znaczy to tyle, że pisanie opowiadań zaczniemy trochę później, jak nazbiera się odpowiednia ilość osób. Wydaje się być najodpowiedniejszą opcją, ponieważ będzie większy wybór z kim można pisać. Formularze będą w miarę możliwości jak najszybciej wstawione. Można rezerwować anomalie, tak aby w miarę możliwości się nie powtarzały. Zarezerwowane anomalie będą w tym poście. Dzięki za wszystko, liczę że przyłączysz się do zabawy <3
~Administracja