M

wtorek, 20 marca 2018

Od Wertera CD Grisha

Jak dobrze zacząć dzień? Od niektórych można usłyszeć - kawą, od moich znajomych - wypłatą, a od kilku zboczeńców, z którymi się zadaje - seksem. Ja niestety nie poznałem sztuki przeżywania zadowalających mnie poranków. Nie musiałbym długo szukać, by podać kilka dowodów. Właśnie do takich przykładów zalicza się ten oto.
Wczesne wstawanie nigdy nie wychodziło mi najlepiej, jednak piąta rano totalnie mnie powaliła. Brak kawy dawał mi się jasno we znaki. Nigdy nie lubiłem jej pić, ale teraz doceniłbym każdą, jedną kropelkę, byle tylko oczy same mi się nie zamykały. Jeśli w tym stanie ogólnego zmęczenia i senności nie byłem wystarczająco odizolowany od otaczającego mnie świata, to na pewno konsola, którą trzymałem w dłoni, dopełniła dzieła.
Szedłem prawie pustą o tej godzinie ulicą, sporadycznie mijając pojedyncze osoby lub siły porządkowe chodzące w parach. Nikt z nich nie był zbytnio zainteresowany tym, co dzieje się wokół. Chyba jedyne co wyrwałoby ich z tego uroczego stanu to niebo, walące się na ich głowy.
Nie ubrałem kurtki, mając nadzieję, że chłód nieco otrzeźwi mój umysł, jednak jak zawsze się przeliczyłem. Było mi zimno, pomimo naciągniętego głęboko na głowę kaptura. Nic, a nic nie pomagał. Pocieszał mnie jedynie brak jakichkolwiek opadów, które na pewno uczyniłyby ten dzień jeszcze bardziej paskudnym.
Płynąłem tak w swoim sennym świecie, kiedy nagle ktoś złapał mnie za ramię. Dostałem chwilowego skoku adrenaliny, który szybko ostudził widok znajomej twarzy.
- Witaj Leo - powiedziałem nieprzytomnie, po kilku sekundach nieprzytomnego wpatrywania się w znajomego.
Rudy w odpowiedzi skinął głową i jakby nigdy nic ruszył obok mnie w dalszą drogę. Szybko pozazdrościłem mu ciepłej kurtki i czapki naciągniętej głęboko na uszy. Urządzenie w mojej dłoni zagrało cichą melodyjkę, a gdy zerknąłem na ekran, po raz setny pojawił się tam napis "Game Over". Nic nie denerwowało mnie tak, jak to. Zwłaszcza że z tym poziomem męczyłem się od kilku dni, a chwilę wcześniej byłem bliski zakończenia go.
- Mam sprawę - odezwał się dopiero po prawie minucie.
Jego słowa wywołały u mnie odruch parsknięcia, którego nie miałem szansy zdusić. Szybko sam wyrwał się na światło dzienne. Towarzysz spojrzał na mnie dziwnie, lekko skonsternowany. Nie wiedział, czy śmieje się, czy denerwuję.
- Nie przychodzisz, jeśli nie masz jakiegoś interesu - usprawiedliwiłem moje zachowanie.
Teraz i jego twarz pojaśniała uśmiechem. Nic nie powiedział. Z reguły Leo był małomówną osobą. Wyraz jego oblicza musiał sam naprowadzić mnie na niemą aprobatę rudego. Minęliśmy dwóch żołnierzy w czarnych mundurach, znudzonych do granic możliwości. Jeden z nich potarł ręce, a widząc mnie w samej bluzie, lekko zadrżał. Kiedy już odeszliśmy na odpowiednią odległość od nieproszonych słuchaczy, mój towarzysz kontynuował:
- Chodzi o szczegóły przemytu, o którym rozmawialiśmy ostatnio - powiedział spokojnie.
Na te słowa poczułem, jak znaczna część moich mięśni się spina, a serce przesuwa się niebezpiecznie w kierunku gardła. Zapomniałem o tym na śmierć. W zeszłym tygodniu dostałem od rudego papiery dotyczące nielegalnej przewózki broni. Miałem zapoznać się z trasą i dostać obstawę. Nie była to zbytnio akcja konspiracyjna. Po prostu kilku kolesiów z wyższych klas zaproponowało mi bardzo ryzykowne zadanie w pakiecie z dużą zapłatą. W ostatnich czasach ja i Konrad zalegaliśmy nieco z czynszem, więc nie myśląc długo, zgodziłem się. Teraz przyszedł czas rozliczenia z tego, co wiedziałem o akcji, a nie wiedziałem kompletnie nic. Myślałem, czy dam radę to ukryć, kiedy Leo pokręcił głową z rozczarowaną miną.
- Nie przeczytałeś - stwierdził, nie zapytał.
Była to jedna z jego tajnych mocy. Potrafił idealnie odczytać, kiedy ktoś próbuje go oszukać. Nie miałem pojęcia czy ma to coś wspólnego z anomalią, chociaż tak podejrzewałem. Tak czy inaczej, bardzo go za to podziwiałem.
- Wiesz... tak wyszło... - zacząłem, w głowie zawirowało mi od natłoku wymówek, ale kumpel machnął na to ręką.
Może i nie byłem najgorszym kłamcą, dużo osób stwierdziłoby, że nawet całkiem dobrym, jednak rudzielca po prostu nie dało się tak łatwo oszukać. Cała ta sytuacja przestała mi się podobać. Byłem pewny, że mogę zaliczyć tę próbę zarobkową do porażek i skupić na tej, którą obecnie wykonywałem. Chodziło w niej o odbiór leków z korpusu naukowego. Miałem je dostarczyć do jednego z cywilnych szpitali. Prawdopodobnie branie za to pieniędzy było nieludzkie, ale z czegoś żyć musiałem, a najłatwiej zarabiało mi się na wykonywaniu tras, których nikt o zdrowych zmysłach by się nie podjął.
- Mam dobry humor. Do jutra zapoznaj się z papierkami albo bardzo dotkliwie pokażę ci moje niezadowolenie - od tonu Leo włosy stawały dęba.
Nikt nie warzyłby się zarzucić mu, że żartuje lub kłamie. No a na pewno nie ja. Nie w takiej sytuacji. Jedyne co pozostało mi zrobić, to posłusznie skinąć głową. Szef nie zabawił ze mną dłużej, bo już przy następnym skrzyżowaniu skręcił w prawo.
Tak właśnie nasze drogi tego dnia się rozeszły. Bez fajerwerków, za to w strasznym mrozie. Cieszyłem się, że od laboratorium dzieliły mnie metry, bo palce powoli zaczęły mi cierpnąć. Trzymanie dłoni w kieszeniach zdało się na nic. Kiedy tylko znalazłem się w środku, odetchnąłem z ulgą. W końcu wokół zapanowało względne ciepło. Mniej zadowolił mnie ogólny mrok panujący w otaczających mnie pomieszczeniach. Przy drzwiach wejściowych drzemał w najlepsze wartownik, a recepcja świeciła pustkami, więc nie chcąc tracić czasu, ruszyłem korytarzem. Byłem już prawie pewny, że zrobiono mnie w konia, gdy nagle zobaczyłem drzwi, za którymi świeciło się światło.
W pomieszczeniu siedział mężczyzna, pochylony nad szkłem laboratoryjnym, na którym całkiem się nie znałem. W sensie nie znałem się ani na szkle, ani na mężczyźnie. Na pewno zapamiętałbym jego różowe włosy, które od razu skojarzyły mi się z gumą balonową. Pewnie nie tylko mi. Nie myśląc wiele, wszedłem do pomieszczenia, jak do siebie, nieudolnie próbując odrzucić resztki zmęczenia.
Po wymianie kilku słów byłem pewien, że mój informator wykiwał mnie na nie lichą kasę, jednak liczyłem, że uda mi się jakoś wykorzystać sytuację. Może jakaś niewielka kradzież? Niestety moje logiczne myślenie zakłócał w tym momencie dym papierosowy, który doprowadzał mnie do szału. Tego problemu pozbyłem się szybko, za to powstał inny - wkurzony chemik. Zdążyłem jedynie wzruszyć ramionami, nim sytuacja się wyjaśniła. Byłem tak oszołomiony niespodziewanym ciosem, że nagle wszystkie moje maski roztrzaskały się w drobny mak. Nie miałem już siły kłamać. Została jedynie nieopanowana potrzeba schowania się przed światem i zaśnięcia, najlepiej na zawsze.
Resztkami sił mentalnych próbowałem jeszcze ukryć to wszystko. Niezbyt mi się to udało, bo nowo poznany typ szybko mnie zgasił. Nienawidziłem tego uczucia. Kiedy nie mogłem wykrztusić z siebie żadnego słowa, a jedynie niemo wpatrywać się w drugą osobę.  Godziłem się bez słowa na wszystko, aż w końcu w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka - medykamenty. Po nie tutaj przyszedłem, tylko to się liczyło.
- Werter jestem, to mogę te leki? - spytałem cicho, nieco niemrawo, nadal nie do końca przytomny.
Gumowłosy pokręcił głową jakby z niedowierzaniem. Czego innego się w końcu spodziewał? Właśnie po to przyszedłem. A może był to jedynie jakiś odruch? 
- Czego potrzebujesz? - odparł także pytaniem. 
Na to pytanie wciągnąłem głębiej powietrze. Na moich ustach pojawił się szybko sztuczny, słaby uśmiech. W końcu coś szło względnie po mojemu. Zawadiackim wyrazem twarzy chciałem zamaskować moje zmęczenie i niechęć do życia, która w tej chwili kumulowała się we mnie coraz bardziej. 
- Umawiałem się z twoim kumplem na całkiem sporą dostawę morfiny - wyjaśniłem. 
Popatrzył na mnie w tym momencie, jakbym był co najmniej dobrze mu znanym narkomanem, jednak bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Dawka, którą przyniósł, była znacznie mniejsza, niż w umowie, ale także dużo większa niż ta, którą, jak się okazało chwilę wcześniej, rzeczywiście miałem dostać. Odebrałem od niego paczuszkę i od razu schowałem do kangurzej kieszeni bluzy. 
- Dzięki - bąknąłem, nie do końca wiedząc jak się zachować. 
Jeszcze nigdy moja fasada nie była aż tak cienka przy całkiem obcej osobie. On jakby tego nie zauważył. To było dla mnie jeszcze bardziej absurdalne. Czy to przez to, że mnie nie znał, całkiem tego nie zauważył, a może był to jakiś podstęp?
- Mam nadzieję, że to na jakiś wyższy cel niż zaćpanie się na śmierć - rzucił i znów usiadł przy swojej pracy. 
Tym razem grymas na moich ustach, który część społeczeństwa nazywa uśmiechem, był całkiem naturalny. Od razu wiedziałem, że właśnie o tym myśli. Bardzo mnie to bawiło. W końcu wcale nie umiem czytać w myślach, a zawsze byłem beznadziejny w przewidywaniu. 
- Nie tym razem - odparłem moim zwykłym, wesołym tonem, a po chwili zastanowienia dodałem - i przepraszam za tego papierosa.
Nie zamierzałem czekać na jego reakcję. Wyszedłem jak najszybciej znów na ciemny korytarz. On powiódł mnie do drzwi wyjściowych. Nadal nie były strzeżone, więc pozostałem niezauważony, aż do końca. Po chwili na ramionach znów czułem powiewy zimowego powietrza. Tym razem byłem całkowicie przytomny. Idąc ulicą, nadal podśmiewałem się pod nosem.
- To było łatwe, jak zabranie morfiny gumie do rzucia - rzuciłem do siebie i znów zaniosłem się cichym chichotem. 
Coraz bardziej miałem wrażenie, że zaczyna odbijać. Huśtawki nastrojów nie powinny mi się zdarzać aż tak często, to przecież tylko jeden z efektów ubocznych używania anomalii. Błagałem w myślach by zamiast tego, wróciły bóle głowy. Te cholerne bóle głowy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz