M

piątek, 30 marca 2018

Od Stefki CD Bruno

Hasła w głupkowatym wytężaczu szarych komórek powoli doprowadzały mnie do szału, bo nawet z jako takim doświadczeniem, niektóre z nich potrzebowały wsparcia ze strony internetu, albo encyklopedii. Zwykły śmiertelnik, szczególnie taki kilkanaście lat po zakończeniu edukacji i jakoś nieszczególnie wściubiający nosa w geografię nie miał przecież prawa wiedzieć, jak dawniej nazywał się Tallin, a i nawet najbardziej zapalony fan piłki nożnej za bardzo nie miał pojęcia, jaki klub znajduje się w przeklętym Gelsenkirche. Nawet podpowiedzi na boku strony za dużo mi nie mówiły, a myśl o wpisywaniu czegokolwiek, gdziekolwiek, byle to rozwiązać, nieważne, że niepoprawnie, jakoś średnio mi się widziała w tym wszystkim.

Mruknąłem niezadowolony, stukając długopisem o kartkę i wysilając zwoje mózgowe do niesamowitych wyników, mając nadzieję na jakieś niespodziewane olśnienie. Może jak odpowiem na te beznadziejne pytania, to uaktywni mi się nieodkryta do tej pory moc? Oby nie, zasilanie szeregów rebeliantów, albo łażenie jako potencjalny cel po ulicach miasta naprawdę średnio mi się widziało.
Wydąłem z niezadowoleniem wargi, zerkając na zegarek. Zmęczenie nie przechodziło, ponownie czas, który chyba stanął w miejscu i nie zapowiadało się na to, żeby za chwilę któraś ze wskazówek miała zamiar przesunąć się o, chociażby milimetr. Westchnąłem ciężko, przy okazji przecierając nos, bo długie przebywanie z chabaziami zaczynało dawać o sobie się we znaki. Uaktywniająca się notorycznie alergia zbyt mnie nie pocieszała, ba, doprowadzała do białej gorączki. Mogłem zatrudnić się jako ten walony kelner, to nie, przecież tak świetnie będzie, jak się ulokuję w ten klaustrofobicznej kanciapie, nikt mi przynajmniej spokoju zakłócać nie będzie. Nie licząc siebie samego, notorycznie kichającego i wycierającego czerwony nos.
Było chujowo.
Ale stabilnie, jak to się mawiało.
Ledwo mnie olśniło i zacząłem wpisywać przeklęte „r” w jedną z komórek, gdy nagle dzwoneczek zadzwonił i musiałem zrezygnować z fascynującego zajęcia na rzecz klienta, którym, o losie, okazała się ponownie ta kobieta, która była tu jakiś czas temu.
— Nie mamy rudbekii błyskotliwej — rzuciłem twardo już na wstępie, bo nie chciałem, żeby ktokolwiek przerywał mi tak wiekopomny moment, losie, chyba w końcu uda mi się wypełnić waloną krzyżówkę, a tu na takiego chama ludzie ci wchodzą do twojej rudery świątyni. Blondynka uśmiechnęła się pod nosem. Wyglądała na, no nie powiem, dobre siedemnaście, do dziewiętnastu lat.
Skrzywiłem się, gdy tak właściwie się zorientowałem, jak dawien dawna byłem w jej wieku.
Miodowe oczy zaiskrzyły się niebezpiecznie, mogłem tylko się wyprostować i odsunąć na chwilę panoramę, zerkając niepewnie na potencjalną klientkę.
— Przyszłam tu w innej sprawie — mruczała, po chwili znajdując się tuż przy mojej ladzie i opierając się o nią na wyprostowanych rękach. — Wie pan, czasem przydaje się jakiś ładny element, towarzysz w mieszkaniu, kwiatek będzie akurat. Tylko problem jest taki, że ja kompletnie nie znam się na kwiatach. No tak totalnie. Inne kobiety wiedzą mniej więcej jakie są kwiaty a ja co najwyżej umiem rozpoznać tulipana! No i może krokusa, przebiśniegi, sasanki, chabry i może pewnie jeszcze trochę ale nadal nie widzę różnicy między żonkilem a narcyzem! — nadawała jak katarynka, nie ściągając uśmiechu z ust.
— To już jest coś, nie jest pani taka zielona — odparłem nieco wybity z rytmu. — Więc czego pani szuka?
— Nie wiem czy są takie kwiaty, ale chciałabym czegoś co kojarzy się z takim pazurem i energią. Żeby utożsamiał się ze mną.
— Nie lepiej w takim razie zaadoptować zwierzątko?
— Nie. Chciałabym spróbować w rośliny. To jak? Ma pan coś? — mówiła, nie ściągając szerokiego od ucha do ucha uśmiechu z twarzy. Ba, tylko dodatkowo go poszerzała, kręcąc co jakiś czas głową i ciągle upierając się przy swoim, chociaż w sumie rzeczywiście wolałbym, żeby się wybrała do Kakadu, czy innego zwierzyńca. Dogadałaby się z tamtejszymi nadzbyt energicznymi chomikami. Losie, miej mnie w opiece.
Westchnąłem ciężko i zamknąłem książeczkę, wcześniej wsadzając między kartki długopis, a co by tego nie zgubić, po czym panicznie zacząłem przeglądać wszystkie notatki w głowie, bo cholera jasna, wstyd się przyznać, ale chuja wiedziałem na temat tych wszystkich roślinek. Pachniały i piekły w oczy, tyle z mojego pojęcia o nich.
Przetarłem powoli kark i odwróciłem się w stronę półek zawieszonych na ścianie obok, dokładnie przyglądając się każdej roślince, również i tym, które spokojnie spoczywały na podłodze i cieszyły się trochę mniejszymi przerwami między kolejnymi chabaziami.
Podszedłem do pierwszego lepszego storczyka, łącząc w głowie fakty i starając się przy okazji nie palnąć jakiejś głupoty, niedoczekanie. Mruknąłem cicho, ciągle kątem oka zerkając na kobietę, mogłem pójść o głowę, że stała po którejś stronie muru, na której ja, razem z resztą cywili siedzieliśmy i wymachiwaliśmy beznamiętnie nóżkami, licząc na jakiś cud, albo coś w ten deseń. Byle coś nas wybawiło i ukradło spomiędzy tego młotu, a kowadła, bo ostatnimi mało co malowało się w jakichś ciekawszych barwach.
— To znaczy, zaraz, pazur i energia — rzuciłem, ni to do kobiety, ni to do siebie, ni to w eter, cholera wie tak właściwie do kogo, najprawdopodobniej dla samotnej różyczki, bo nie załapała się a bukiecik. Serio, dziewczynie bardziej przydałby się nadpobudliwy gryzoń, albo kot, cokolwiek, nie chabaź. Prychnąłem cicho pod nosem, rozglądając się uważniej po sklepiku. — Dobra, to jaśminy, miłe, ładne, przyjemny, intensywny zapach, tam stoi taki ładny, bielusieńki. Słoneczka trochę, do ogarnięcia i ładnie wyglądają, szczególnie jak dziko zakwitną, wie pani, o co chodzi. Na drugiej półce od lewej eucharisy, lilie amazońskie, jak zwał, tak zwał, duże kwiatuszki, duże liście, żyć nie umierać. Tamten pnący się bluszcz—niebluszcz, to hoja, pachną bardzo intensywnie, trochę drogie, ale osobiście uważam, że są warte swojej ceny. No, a jak bardzo by pani chciała czegoś dzikiego, z pazurkiem, to chyba najbardziej bym pani polecił muchołówkę, oklepane i znane, no ale jakie egzotyczne i ciekawe — mruczałem monotonnie, jednym tonem, jednym rytmem, przerzucając wzrok na kolejne roślinki, razem z paluszkiem, a na sam koniec wlepiając spojrzenie w kobietę. — Tyle mam do zaoferowania i tak dość szeroki asortyment, jak na te czasy — zaśmiałem się cicho, kiwając delikatnie głową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz