M

sobota, 31 marca 2018

Od Kordiana do Fajki

Czwartkowy wieczór. Dzień jak co dzień można powiedzieć. Olgierd pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem pracuje. A jak pracuje? Oczywiście jako mężczyzna do towarzystwa dla nieszczęśliwych dam, których mężowie albo przymusowo zostali wcieleni do wojska, zostali przesiedleni lub nawet uwięzieni z nikomu nie znanych powodów. Czy chłopaka to obchodziło? Zawsze. Choć nie okazywał tego za bardzo. Myśląc o tym, że nie wiele by brakowało, a stałby się jednym z nich, ciarki przechodziły po całym jego chuderlawym ciele. Zaraz do głowy wbijały się rymy, poematy, ballady, które mógłby napisać o cierpieniu wybitnych mężów, ojców i braci. Nie krył się z nimi. Wygłaszał je na głos zdobywając zbolałe serca swoich klientek, które jeszcze bardziej wtulały się w niego i płakały po ogromnych stratach. To lubił w tej pracy i może… w tej wojnie? Ludzie szukali nie tyle przygód erotycznych, co po prostu zrozumienia, rozmowy, troski, bliskości i możliwości wygadania swoich problemów bez strachu, że i one zostaną aresztowane. Oggi nie był jednym z tych, którym zależało tylko na pieniądzach. W rzeczywistości zawierał ogromne przyjaźnie ze swoimi klientami i klientkami. Zdarzało się nader często, że nie brał opłaty albo przekazywał ją na podziemny Kościół. Nie były to łatwe decyzje. Wybrać pomiędzy sytym obiadem, a dziesięcioma obiadami dla biednych i poszkodowanych. Jednak brunet zawsze wybierał cudze dobro.
Tego dnia lokal był wyjątkowo zadymiony. Mogłoby się wydawać, że gości otaczała magiczna mgła, które spowalniała biegnący z zawrotną szybkością czas. W tle grała wolna muzyka do wolnego, intymnego i subtelnego tańca. Niektórzy bujali się w jej rytm na parkiecie jakby otumanieni magiczną mgłą. Olgierd siedział wygodnie oparty na skórzanej kanapie. Po jego prawej stronie leżała jego klientka wtulona w silniejsze niż komukolwiek mogłoby się wydawać ramię poety. Chłopak ze zmęczeniem obserwował towarzystwo i sam zaczął źle się czuć. Nadmiar dymu zdecydowanie mu nie służył. Westchnął przeciągle i wziął kolejny łyk soku. Barbara, bo tak miała na imię jedna z jego stałych klientek, spała wtulona w jego ciało, ale to nie był miły syn. Co chwila marszczyła oczy i stękała, co było znakiem, że obrazy, które widzi przed oczami nie są dla niej miłe.
- Sny to wiadomości od Boga – powiedział do siebie szeptem – Nie należy ich przerywać – dodał po czym ponownie zamilkł na dłuższą chwilę. Patrzył tępo przed siebie pozwalając sobie na małą retrospekcję, w której przypominał sobie pewne nostalgiczne momenty z życia. Lekko i powoli sięgnął do kieszeni swojej marynarki i wyciągnął z niej paczuszkę eleganckich niemieckich papierosów. Wyjął z opakowania jednego i włożył do ust. Paczkę odłożył na miejsce, by nie kusić losu zgubieniem wcale nie tanich szlugów w barze pełnym sępów. Z wewnętrznej kieszeni kamizelki wyciągnął zippera, którego nabył za niewielkie pieniądze na podziemnym pchlim targu, gdzie ludzie sprzedając pamiątki rodzinne i towary zagraniczne próbowali się utrzymać w czasach wojny. Odemknął i zapalił papierosa od mocnego płomienia. Kiedy miał już wolną rękę, powoli i z nostalgią zaciągał się kolejnymi dawkami dymu. Jakby wokół niego było nie dosyć dziwnej mglisto-dymnej poświaty, wypuszczał kolejne ilości dymu z ust. Myślał. Myślał o tym, jak bardzo grzeszne ma życie. Jak bardzo odwraca się od Boga i mimo, że spowiada się regularnie co tydzień, nadal popełnia te same grzechy, nie próbując się nawet poprawić. Ale jak inaczej mógłby zarobić na życie? Nie mógł, ale mógł żyć pobożnie w bocznych uliczkach jedząc resztki z okolicznych knajp. Przecież dla Boga trzeba poświęcić wszystko, bo po śmierci człowiek dostaje nagrodę za ciężkie życie na ziemi. Zresztą… czym jest teraźniejszość wobec wieczności? Niczem. Prochem. Człowiek za wszelką cenę powinien dążyć do Boga, nie do wygody życia…
I gdyby nie to zamyślenie to zapewne od razu zauważyłby, że dym zaczyna się poruszać w różnych kierunkach jednak do jednego celu – do jego osoby. Z letargu został wybity dopiero wtedy, kiedy centralnie przed jego twarzą zaczęła się formować postać przypominająca człowieka. Jego wyraz twarzy nie zmienił się do momentu, kiedy ów postać przybrała idealnych kształtów kobiecego ciała i wyrazu twarzy. Jego szczęka momentalnie opadła w dół, źrenice zmniejszyły się do rozmiarów ziarenek pszenicy a temperatura diametralnie wzrosła. Zamrugał kilka razy i popatrzył na palonego papierosa.
- Co do cholery? – zapytał przyciszonym głosem i spojrzał na kobietę. Miała delikatne rysy ciała, subtelnie zaokrąglone biodra i oznakę szczodrości Matki Natury w postaci pięknych, jędrnych piersi. I można by pomyśleć, że do Olgierda przybył anioł z Boskim posłannictwem, jednak twarz owej zjawy nie wydawała się być anielską. Miała harde, nieustępliwe spojrzenie nieakceptujące żadnego sprzeciwu, brwi skrzywione w oznace odrazy i wrogości wobec obiektu objawienia, a także usta, które jak na oko Olgierda nie śmiały się od dobrych kilku stuleci, jeśli mówiliśmy o duchu.
- Musicie stąd uciekać – oznajmiła na samym początku zimnym, oschłym tonem, aż bruneta przeszył dreszcz. Ten chłód przeszedł aż do mózgu chłopaka mrożąc na chwilę wszystkie rymowane myśli, jakie chciał wtedy powiedzieć. Jednak jeden fakt był niezaprzeczalny – jakaś być może pozaziemska lub Boska osoba stała właśnie przed nim. A on siedział po prostu i w zasadzie kompletnie nie wiedział co ma powiedzieć. Był cały sparaliżowany ze strachu. Nawet nie zauważył, że przestał oddychać. Postać na ten widok wydała się być zażenowana. Wykręciła donośnie oczami i ponownie zmierzyła Oggiego zimnym spojrzeniem.
- Jak chcesz zginąć zabity przez SS to proszę bardzo. Mi to nie robi różnicy – wyrzekła chłodno. Młodzieniec jeszcze raz uważnie przyjrzał się swojemu szlugowi i stwierdził szybko, że to na pewno oryginalny papieros bez żadnych szatańskich domieszek. Ponadto na pewno nie Boskie posłannictwo, prędzej szatańskie zważając na ton głosu i wyraz twarzy. Nie ważne. Chęć życia chłopaka nie pozwalała mu na pogodzenie się tym razem ze swoją duszą romantyka, która nakazywała pleść ballady o zjawisku, które się przed nim ukazało. Obudził więc Barbarę, która wybita ze snu kompletnie nie wiedziała, co się dzieje. Prawdopodobnie nie zauważyła nawet owej postaci, choć… może nie miała możliwości jej zobaczyć. Z pewnością była zwykłym człowiekiem. Postać przemieściła się bliżej cienia i dodała.
- Ratuj każdego kogo zdołasz – i rozpłynęła się, na powrót stając się mglisto-dymną poświatą. Chłopak szybko zgasił papierosa, by nie wywołać żadnego pożaru rzucając go gdzieś w bok i rzekł do swojej klientki.
- Musimy stąd uciekać. Bardzo szybko. Zabierz swoje rzeczy i biegnij na górne piętro. Tam się spotkamy – i już chciał iść ratować innych, ale kobieta zatrzymała go.
- Ale Oggi… co się dzieje? Dlaczego mam uciekać? O co chodzi? – zadawała masę pytań, na które sam chłopak nie znał odpowiedzi. Zdenerwował się trochę jak to w obliczu śmierci.
- Po prostu idź, nie pierdol. Jak chcesz żyć to w podskokach biegnij na poddasze i zgarniaj po drodze każdego kogo zdołasz, rozumiesz?! – krzyknął jej w twarz. Czarnowłosa zesztywniała ze strachu, jej oczy zalały się łzami jednak po kilku sekundach zaczęła szaleńczo biec w stronę schodów, a potem w górą na poddasze. Olgierd tylko słyszał, jak po drodze budzi gości siedzących przy stolikach dla VIP’ów. W tym czasie czarnowłosy myślał jak uratować tyle ludzi przed niemiecką milicją. Gdyby krzyknął, że zaraz wparują SS-mani wszyscy by się pozabijali, żeby wyjść przez główne lub tylne drzwi, a znając życie tam spotkałoby ich rozstrzelanie. Pobiegł więc między stolikami do sceny i zabrał mikrofon leżący koło DJ’a.
- Proszę Państwa, nie śpimy! Zabawa nadal trwa. Klub przygotował niespodziankę. Pokaz sztucznych ogni! – na te słowa tłum zawtórował oklaskami, krzykami i gwizdami zadowolenia – W tym celu wszyscy przenosimy się na dach. Proszę zgarnąć ze sobą śpiących przyjaciół. Nikogo nie może to ominąć! Zapraszamy! – dodał zachęcająco i napotkał wściekły wzrok DJ’a, który zapewne plan na ten wieczór znał doskonale. Już chciał się rzucić na chłopca, ale ten wyciągnął swój mały rewolwer i wycelował w mężczyznę, który na widok broni momentalnie zbladł.
- Spróbuj tylko pisnąć słowo, a Cię zastrzelę. Zaraz wparują tu SS-mani. Jeśli Ci życie miłe to radzę… wypierdalaj na dach! – warknął niesympatycznie Oggi. Muzyk bez słowa ominął uzbrojonego siedemnastolatka i szybko zaczął zmierzać do schodów. Sala zaczęła pustoszeć. W tym czasie Olgierd porysował na ścianach przy wejściu i oknach podstawowe kręgi transmutacyjne, które przez pośpiech nie były dziełami sztuki, jednak były w stanie pełnić swoją funkcję. Chłopak niesamowicie się spieszył. Jego myśli były wszędzie i nigdzie jednocześnie. Coś mu mówiło, żeby ratował siebie po to on jest poetą i gniazdem zasilającym naród, jednak jego wiara i przekonanie o wartości poświęcenia życia za innych ludzi nie pozwalała mu pozostawić tych osób samym sobie. Kiedy kończył rysowanie ostatniego zaczął czuć dudnienie ziemi jakby od marszu i jazdy. Do uszu dochodziły mu krzyki i szumy oddziału. Nie był nieziemsko wielki, ale był w stanie z łatwością zabić całe towarzystwo z klubu. Ponadto Olgierd go nie widział, więc nie mógł być pewien liczebności. Przebiegł szybko na środek sali o mało co nie przewracając się na jednym ze schodów. Narysował ostatni okrąg na ziemi i przyłożył do niego dłonie. Po pomieszczeniu zaczęły poruszać się niebieskie błyskawice, które dążyły do jednego z kręgów na ścianach. Po kilku sekundach podłoga zaczęła się obniżać. Materiał, z którego została wykonana przenosił się na drzwi i okna tworząc mur z betonu i paneli. Z pewnością było to w stanie opóźnić akcję wojska, które może się zdziwić na widok takich umocnień. Tym bardziej, że nie spodziewało się, że goście się spodziewają. Kiedy już zaczęli otaczać budynek, Olgierd szybko się stamtąd wycofał. Wbiegł po schodach na pierwsze piętro, a potem na drugie. Nikogo nie spotkał po drodze. Nie mógł poświęcić czasu na to, żeby sprawdzać pokoje i łazienki. A przynajmniej nie wtedy. Musiał pomóc uciec tym, którzy byli na dachu. Od biegu brakowało mu już tchu, ale strach i adrenalina sprawiały, że stawał się innym człowiekiem. Było go stać na o wiele więcej niż normalnie.
Na poddaszu stali już troszkę zniecierpliwieni goście. Hałasy z dołu powodowały to, że nie było słychać rozmów i krzyków z góry. Olgierd przepchnął się przez tłum i znalazł się na krawędzi dachu. Jedyną szansą na przeżycie tych ludzi było zrobienie mostu prowadzącego od dachu klubu do następnych i następnych i następnych… tak by mogli spokojnie się rozejść i ukryć. Bez ociągania siedemnastolatek zaczął resztką kredy rysować małe okręgi na betonowej obudowie dachu. Nim ludzie zorientowali się, co się dzieje, most na drugą stronę już był gotowy. Zaczął zaganiać wszystkich do przejścia, ale nie wszyscy chcieli dać się tak od razu. Wtedy chłopak w swojej niecierpliwości i złości łapał takiego delikwenta za kłaki i pokazywał drugą krawędź dachu, gdzie oddział próbował przejąć budynek. Wtedy taki osobnik pierwszy pchał się do mostu informując innych o tym, co zobaczył. Zaczęła rozwijać się wśród gości panika, a ich głosy zaczęły być równe z głosami z dołu. Jeszcze chwila, a mogliby zostać wykryci. Chłopak nie dość, że bał się o życie swoje to jeszcze o życie innych. Cały trząsł się ze strachu, złości i bezradności. Jego najmniejszy błąd mógł kosztować życie tak wielu ludzi, a oni zamiast z nim współpracować to darli mordy i szaleli, jakby nie mogli po prostu w ciszy przeżywać myśli o śmierci. Było wiec tylko jedno wyjście… chłopak przebiegł na drugi dach wyprzedził tłum i stanął przed nim. Wyciągnął swoją nikłą spluwę, ale jednak spluwę i skierował w stronę tłumu. Oczy każdego, dosłownie każdego były pełne przerażenia i strachu. Oggi nie miał zamiaru ich zabijać, to było oczywiste, ale musiał ich uciszyć. Położył palec na ustach nie spuszczając broni z celu. Wszyscy zrozumieli komunikat. W momencie jedyne co słyszał to strzały, wybuchy i przekleństwa z dołu. Przechodzili dalej. Z dachu na dach. Brunet tworzył kolejne mosty, by wyprowadzić lud jak najdalej. Kiedy wraz z grupą znajdowali się już z dala od wojsk, Olgierd zarządził powolne rozdzielanie grupy. Wypuszczenie wszystkich na raz wywołałoby podejrzenie. Na każdym kolejnym budynku wypuszczał po 7 osób, które już we własnym zakresie musiały jakoś zejść na parter i rozejść się tak, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeć. Zajęło to chłopakowi dobrą godzinę, jednak początkowa akcja z pistoletem sprawiła, że nikt nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tym bardziej jeśli ktoś połapał się, że dzięki alchemii może sobie zrobić kałasznikowa i wszystkich rozstrzelać na miejscu. Kiedy odprowadził ostatnie dwie osoby postanowił wrócić na miejsce rozejrzeć się, jak potoczyły się sprawy. Samotny powrót mostami był o wiele szybszy. Poza tym… musiał usunąć jakiekolwiek oznaki swojej działalności. Starał się być jak najbardziej niepozorny w swojej wędrówce, ale był wieczór. Noc rozwijała nad chłopakiem ciemny płacz tajemniczości i mroku. Nikt o zdrowych zmysłach lub prostym umyśle nie spędzał rozgwieżdżonej nocy pod gołym niebem na dachu swojego domu. Poza tym… jaka była pewność, że nie zaatakuje helikopter wojskowy, który czasami robił krótkie patrole nad miastem?
Brunet powolutku docierał do miejsca, gdzie był planowany atak na klub. Kiedy zbliżał się do budynku, robił to o wiele ostrożniej niż dotychczas. W jednej kieszeni w zasięgu ręki miał kredę, w drugiej ręce trzymał swój maleńki rewolwer. Wokół panowała zupełna cisza. Chłopak wziął kilka wdechów i wychylił się. Nie zobaczył jednak nic co mogłoby go zaskoczyć. Trochę ruin związanych z próbami dostania się do budynku, kilku kręcących się tu i ówdzie milicjantów oraz zapewne całą bandę biegłych w środku, którzy mieli za zadanie rozpracować zjawisko, które wydarzyło się w środku. Odetchnął cicho i schował się ponownie. Stwierdził, że nie ma sensu pokazywać się w otoczeniu klubów przez najbliższy czas. Szybko i zwinnie uciekł z miejsca zdarzeń, by odpocząć i ułożyć sobie wszystko w głowie.
Od ponad trzech godzin panowała godzina policyjna, ale chłopak nie miał zamiaru spacerować po największych i najbardziej za dnia ruchliwych parkach w Warszawie. Skakał z dachu na dach niwelując po sobie ślady, aż znalazł się na dachu swojej kamienicy. Wynajmował tam maleńkie mieszkanie, które jak dla jednego małego poety było przytulną ostoją spokoju. Olgierd usiadł na krawędzi. Rozejrzał się wokoło, ale nikogo nie zauważył ani nie usłyszał. Nadal nie mógł uwierzyć w to co się stało. Spojrzał na swoje ubranie. Był cały z kurzu. Gdzieniegdzie zauważył przetarcia, dziury i strzępienia eleganckiego ubioru. Westchnął zniechęcony.
- Trzeba zainwestować w nowy – powiedział do siebie i sięgnął do kieszeni po paczkę swoich papierów, które obecnie były jedyną formą relaksu, na jakie mógł wtedy sobie pozwolić. Odpalił zapalniczką i zaciągnął się rakotwórczym dymem. Nie minęła minuta, jak całe emocje opadły i na powrót do ciała powrócił duch – duch wrażliwego romantyka z depresją.
Całe wydarzenie, jakiego był świadkiem powróciło jak bumerang. Chłopak podsunął pod siebie kolano, oparł na nim łokieć, a na dłoni osadził ciężką od smutku i strachu głowę. Palił powoli, a po policzkach kolejno spływały mu łzy.
- Co to było w ogóle… - zaczął – Kuźwa… - jego umysł pełen był dziwnych myśli, pytań, na które nie znał odpowiedzi. Na dodatek stres sprawił, że dostał migreny – Boli mnie głowa… - westchnął. A mimo to palił dalej, jakby palenie szluga ukoiło jego ból.

< Fajka? Co ty robiłaś przez ten czas? ;3 >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz