M

środa, 4 kwietnia 2018

Od Cedrika do Friedricha

Zazwyczaj, kiedy z nieba siąpi deszcz, ludzie nie są skorzy do wychodzenia z domu. Tak było i tego dnia. Ulice były prawie idealnie puste, powietrze wilgotne, a wieczór ciemny. Ja nie leżałem ani w szufladce "zazwyczaj", ani "ludzie". Tak przynajmniej twierdzili wszyscy w moim otoczeniu. Lubiłem snuć się w takie dni po mokrym świecie. Wokół panowała wtedy idealna cisza i porządek. Nie to co w moim mieszkaniu, tam zawsze był bałagan. Takie wyjścia były miłą odskocznią. Raz na jakiś czas ulicą leniwie przejeżdżał samochód, świecąc jasnymi reflektorami, rozjaśniając chodnik i jezdnię. Szedłem już prawie pół godziny, ale coraz bardziej zbliżałem się do celu. Była nim knajpa, w teorii kopalnia złota, dla łowcy takiego jak ja. W praktyce mogło być zupełnie inaczej. Ciężko zliczyć, ile miejsc sprawdziłem już bez żadnego skutku podczas swojej kariery. Miałem prawie całkowitą pewność, a kończyło się fiaskiem. Tym razem źródło było mało wiarygodne, a ja szedłem tylko "by niczego nie przegapić". Mimo to zawsze pozostawała szansa, że coś, a raczej ktoś tam będzie.

Gdy już dotarłem na miejsce, zobaczyłem wyblakły szyld, który miał sugerować, że nie znajdę tu żywej duszy. Bardzo często takie miejsca miały coś do ukrycia. Nie zrażony zbytnio pierwszym wrażeniem, pchnąłem drzwi. Nie stawiały oporu i chwilę później byłem już w środku. Główne pomieszczenie było puste. Krzesła, kanapy, stoły, wszystko wyniesiono. Zostały po nich tylko poświaty w postaci wytartych paneli. Farba zaczynała schodzić ze ścian, a na podłodze walało się potłuczone szkło. Za to na zapleczu za to paliło się światło. Nie było tutaj się zbytnio nad czym rozwodzić. Po prostu odsunąłem płachtę, która wisiała w przejściu, oddzielając dwa pomieszczenia i wszedłem do małej kuchni. Od razu w oczy rzuciła mi się drobna postać siedząca naprzeciw wejścia. Obok niej leżał plecak, a ona właśnie jadła jabłko. Zauważyła mnie w tym samym momencie, co ja ją i od razu wyciągnęła spluwę, upuszczając owoc.
- Opuść... - zacząłem, ale ona już wystrzeliła.
Pocisk powinien trafić w okolicę mojego obojczyka. Trafiłby, gdyby skóra w tym miejscu nie stwardniała, stając się kuloodporna. Zamiast tego odbił się i wbił się w ścianę. Strzelec nie czekał na moją reakcję, już wcześniej puścił się biegiem w ciemny korytarz. Rzuciłem się za nim. Byłem kilka metrów w tyle i gdy dotarłem do metalowych drzwi, prowadzących na zewnątrz były zamknięte. Wyważyłem je niewiele myśląc. Prawdopodobnie każda normalna osoba miałaby z tym problem. Na szczęście ja potrafiłem sobie dodać siły czy też pancerza, kiedy tylko chciałem. Wystarczyło kilka niewidocznych zmian. Mutant był już na drugiej stronie ulicy, więc ruszyłem jak najszybciej w jego ślady. Byłem szybszy i z pewnością bym go dogonił, gdyby nie jadący samochód. O nie, nie zagrodził mi on drogi, nie przejechał przed nosem, zmuszając do zwolnienia. Po prostu porządnie przypieprzył wprost we mnie. Gdybym powiedział, że się tego spodziewałem, skłamałbym. A przecież już kilkuletnie dzieci uczy się patrzenia w lewo i w prawo przed przejściem na drugą stronę. Ja jednak zbyt skupiłem się na pościgu. Słyszałem dźwięk hamowania, więc prawdopodobnie największy wpływ miała na to mokra ulica. Patrzyłem chwilę, jak moja niedoszła zdobycz znika za rogiem, dopiero wtedy podniosłem się do siadu. Z samochodu wystrzelił zaalarmowany kierowca.
- Nie ruszaj się, zaraz zadzwonię po karetkę - powiedział mężczyzna szybko wyciągając telefon z kieszeni.
Mówił dość spokojnie, jak na osobę, której przed chwilą jakiś idiota wyskoczył na maskę. Stanął przy mnie i już miał wybierać numer. Powstrzymał się, kiedy machnąłem nieuszkodzoną ręką, jakby to była zwykła drobnostka. Złamana ręka. Wielkie mi halo.
- Nie będzie to konieczne - zapewniłem niemrawym mruknięciem.
W pierwszej chwili brunet, chyba pomyślał, że jestem w jakimś szoku, albo że się przesłyszał. Rozwiałem jego wątpliwości, kiedy jakby nigdy nic naprostowałem rękę, która ewidentnie wyglądała na złamaną. Nawet nie skrzywiłem się z bólu, a i ona wróciła do normalnego stanu. Wstałem z ziemi i otrzepałem ubranie, które niestety nie przeszło za dobrze tej próby. Dopiero teraz spojrzałem na kolesia, przez którego straciłem przypływ gotówki. Wyraz jego twarzy świadczył o czym, że balansował gdzieś między zaskoczeniem, a reakcją. Istniało duże prawdopodobieństwo, że nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, więc w sumie mu się nie dziwiłem. Ja również uniosłem brew w niemym pytaniu, które mówiło tyle co "No i czego się gapisz?".  Natomiast na moich ustach zagościł drwiący uśmiech. Musiałem wtedy wyglądać, jak szaleniec. Zwłaszcza, że każdy inny mutant w tej sytuacji po prostu by zwiał, nie chcąc narażać się na wezwanie władz. A ja nie dość, że całkowicie zignorowałem sprawę potrącenia mnie samochodem, to dodatkowo nigdzie się nie wybierałem.


< Richy?>

[NASTĘPNA CZĘŚĆ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz