Całe to oburzenie i cały niesmak pozostawiony przez poranną awanturę z Blondyną w roli głównej starałem się jakoś zepchnąć na tyły, gdzieś w zamazane, przymroczone części umysłu poprzez wypalenie calutkiej paczuszki jakichś średniej jakości szlugów na raz. Jeden za drugim, pety leciały, zapalniczka co chwila zostawała wprawiona w ruch, a palce nerwowo szykowały kolejnego papierosa jeszcze zanim porządnie dokończyłem poprzedniego. A to wszystko w jednej, krótkiej przerwie w pracy. Jak dobrze, że kwiaty okrutnie mocno pachną i nie czuć potem ode mnie woni tytoniu, jeszcze dodatkowo się wypryskam litrami perfum, zagryzę jakąś miętówkę znalezioną w otchłani płaszcza i będę mógł wrócić do zaśmierdniętego pomieszczenia z setkami chabazi, które mnie otaczały i przyrzekałem, czasem zaczynały gadać po tych ośmiu godzinach w całkowitym odosobnieniu, no, ze sporadycznymi wizytami pana strażnika, który postanowił sobie zrobić obchód i połamać mi moje wszystkie hiacynty, bo takie miał właśnie widzimisię.
Bąknąłem, jęknąłem, przetarłem twarz, dokładnie podrapałem się zniszczonymi paznokciami i nieco pożółkłymi palcami po brodzie, rozejrzałem po nieszczęsnej ulicy. Jakiś kot przebiegł przez alejkę, jakieś dzieci latały jak nienormalne, kolejny uciekający gówniarz, kolejne krzyki, piski, wrzaski i niby nikomu niewadzące istoty, które w rzeczywistości należały do konspiracji i powiedzmy sobie szczerze, widać to było na kilometr, tylko jakość dzisiejszego wojska coś poleciała na łeb na szyję i nie potrafili się połapać, kto jest kto. Podczas gdy mutanci bez jakichkolwiek problemów przechadzali im się pod nosem, no bo przecież, jak to mawiają, najciemniej jest pod latarnią, prawda?
Wyrzuciłem ostatniego peta, zgniotłem go podeszwą, tuż obok całej reszty poległych, opakowanie też gdzieś tam zrzuciłem, po czym po dokładnym otrzepaniu się, wyciągnięciu gumy mentolowej, wróciłem do swojego
Złapałem się na myśli, co by było, gdyby i za chwilę zganiłem w myślach, bo roztrząsanie przeszłości nigdy nie wychodziło mi na dobre i powinienem w końcu to sobie wbić do tego pustego łba.
Dzwoneczek.
Jakiś gówniarz, pewno jeszcze niepełnoletni, co dało się poznać po jeszcze młodym pyszczku, braku bardziej widocznego zarostu i typowej dla tego wieku postury. Klienteria od ostatnich trzech dni, swoją drogą, jakim cudem założyciel tej kwiaciarni jeszcze nie zbankrutował?
— Dzień dobry — powiedział dość głośno, a wydźwięk jego głosu, tembr i całokszałt tylko upewnił mnie w fakcie, że nie, dwudziestki to on nie sięgał. Odsunąłem kolejny raz krzyżówkę, którą już prawie, prawie skończyłem [wcale nie, dalej z nią walczyłem].
— Dzień dobry, w czym mogę służyć? — odparłem z wymuszonym uśmiechem, cieplejszym tonem i oczywistym spojrzeniem na bukiet czerwonych róż, które zaciskał w palcach chłopak. Dzika fryzurka, łagodne oczęta, spokój, cisza i aura odprężenia, nie ma co. Zanim dobrze doszedł do lady, wyciągnąłem w jego stron dłoń, przyjmując przy tym chabazie, które jakiś czas temu jeszcze zwijałem w celofan. — Tylko tyle, czy coś jeszcze? Do takich kwiatów przydadzą się wazony, a akurat świeżutka dostawa do nas przyjechała — mruczałem, wsuwając w bukiet torebeczkę z odżywką do ciętych roślinek. Oczywiście codzienna, zwykła gadanina, wyuczone linijki tekstu, które musiałem wypowiadać przy każdym kolejnym kliencie, bo a nuż się któryś skusi.
Z pewnością.
Jebać taką politykę, naprawdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz