Strony

Strony

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Od Stefki CD Kordiana

Jak bardzo bym nie chciał, żeby szanowna [nie] pani na K, znana również pod pseudonimami Była Żona i Blondyna, zniknęła z mojej rzeczywistości, tak bardzo ona nie mogła pogodzić się z faktem, że mogę ułożyć sobie spokojne, jadące po zupełnie innych torach, niż te jej, życie. Ciągłe rzucanie mi kłód pod krzywe nogi, majtanie i mącenie w codzienności, byle nasporzyć mi jak największej ilości problemów najwidoczniej stało się jej hobby, a ja ni cholery nie wiedziałem, jak powinienem wykaraskać się z tego całego bagna. Papiery rozwodowe, całe akcje w sądzie, cała ta beznadziejna zabawa doprowadziła do tego, że zostałem sam jak palec, zepchnięty na niższe pułapy, gdzieś tam do przeciętnego społeczeństwa i musiałem liczyć na to, że mnie nie sprzedadzą, że pewnego dnia do drzwi nie zapuka mi żołnierz, nie przyłoży lufy do skroni i nie odstrzeli na starcie, bo dostał taki, a nie inny rozkaz.
Całe to oburzenie i cały niesmak pozostawiony przez poranną awanturę z Blondyną w roli głównej starałem się jakoś zepchnąć na tyły, gdzieś w zamazane, przymroczone części umysłu poprzez wypalenie calutkiej paczuszki jakichś średniej jakości szlugów na raz. Jeden za drugim, pety leciały, zapalniczka co chwila zostawała wprawiona w ruch, a palce nerwowo szykowały kolejnego papierosa jeszcze zanim porządnie dokończyłem poprzedniego. A to wszystko w jednej, krótkiej przerwie w pracy. Jak dobrze, że kwiaty okrutnie mocno pachną i nie czuć potem ode mnie woni tytoniu, jeszcze dodatkowo się wypryskam litrami perfum, zagryzę jakąś miętówkę znalezioną w otchłani płaszcza i będę mógł wrócić do zaśmierdniętego pomieszczenia z setkami chabazi, które mnie otaczały i przyrzekałem, czasem zaczynały gadać po tych ośmiu godzinach w całkowitym odosobnieniu, no, ze sporadycznymi wizytami pana strażnika, który postanowił sobie zrobić obchód i połamać mi moje wszystkie hiacynty, bo takie miał właśnie widzimisię.
Bąknąłem, jęknąłem, przetarłem twarz, dokładnie podrapałem się zniszczonymi paznokciami i nieco pożółkłymi palcami po brodzie, rozejrzałem po nieszczęsnej ulicy. Jakiś kot przebiegł przez alejkę, jakieś dzieci latały jak nienormalne, kolejny uciekający gówniarz, kolejne krzyki, piski, wrzaski i niby nikomu niewadzące istoty, które w rzeczywistości należały do konspiracji i powiedzmy sobie szczerze, widać to było na kilometr, tylko jakość dzisiejszego wojska coś poleciała na łeb na szyję i nie potrafili się połapać, kto jest kto. Podczas gdy mutanci bez jakichkolwiek problemów przechadzali im się pod nosem, no bo przecież, jak to mawiają, najciemniej jest pod latarnią, prawda?
Wyrzuciłem ostatniego peta, zgniotłem go podeszwą, tuż obok całej reszty poległych, opakowanie też gdzieś tam zrzuciłem, po czym po dokładnym otrzepaniu się, wyciągnięciu gumy mentolowej, wróciłem do swojego zasranego ukochanego miejsca pracy, a jakże by inaczej, cudowna klitka, można jakiejś choroby psychicznej się nabawić po przepracowaniu w niej iluś lat, osiem godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. A ludzi jak nie było, tak nie ma, bo kwiaty przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, powiedzmy sobie szczerze.
Złapałem się na myśli, co by było, gdyby i za chwilę zganiłem w myślach, bo roztrząsanie przeszłości nigdy nie wychodziło mi na dobre i powinienem w końcu to sobie wbić do tego pustego łba.
Dzwoneczek.
Jakiś gówniarz, pewno jeszcze niepełnoletni, co dało się poznać po jeszcze młodym pyszczku, braku bardziej widocznego zarostu i typowej dla tego wieku postury. Klienteria od ostatnich trzech dni, swoją drogą, jakim cudem założyciel tej kwiaciarni jeszcze nie zbankrutował?
— Dzień dobry — powiedział dość głośno, a wydźwięk jego głosu, tembr i całokszałt tylko upewnił mnie w fakcie, że nie, dwudziestki to on nie sięgał. Odsunąłem kolejny raz krzyżówkę, którą już prawie, prawie skończyłem [wcale nie, dalej z nią walczyłem].
— Dzień dobry, w czym mogę służyć? — odparłem z wymuszonym uśmiechem, cieplejszym tonem i oczywistym spojrzeniem na bukiet czerwonych róż, które zaciskał w palcach chłopak. Dzika fryzurka, łagodne oczęta, spokój, cisza i aura odprężenia, nie ma co. Zanim dobrze doszedł do lady, wyciągnąłem w jego stron dłoń, przyjmując przy tym chabazie, które jakiś czas temu jeszcze zwijałem w celofan. — Tylko tyle, czy coś jeszcze? Do takich kwiatów przydadzą się wazony, a akurat świeżutka dostawa do nas przyjechała — mruczałem, wsuwając w bukiet torebeczkę z odżywką do ciętych roślinek. Oczywiście codzienna, zwykła gadanina, wyuczone linijki tekstu, które musiałem wypowiadać przy każdym kolejnym kliencie, bo a nuż się któryś skusi.
Z pewnością.
Jebać taką politykę, naprawdę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz